Poprzedni fragment Od autora

odczas gdy Anya walczyła z tamtym Wikingiem, a jeden z mężczyzn jej życia odchodził na zawsze, drugi był w poważnych tarapatach.

Już po pierwszym kontakcie żelaza z mieczem Sigurda, Doman poznał się, że popełnił błąd; jarl Sigurdsson był od niego znacznie silniejszy i zdecydowanie lepiej wyszkolony, czego mógłby dowieść choćby gołymi rękami. O tak, te ręce z łatwością łamały kości i przetrącały karki.

Co robić, co robić???

— Boisz się! — rzucił mu w twarz Norweg.

Boję się. Żaden ze mnie przeciwnik, nic, tylko mu umykam. Sam Kevin ugiął się przed nim, co ja sobie myślałem, że ze mną, przeciętnym wojownikiem, będzie inaczej? O, święta naiwności! Lugaid byłby głęboko rozczarowany widząc, jak niewiele wyniosłem z jego nauk. Ajć, mało brakowało!

Kogo ja nabieram? Sigurd i tak niebawem skończy ze mną. Cóż, może to rzeczywiście jest ostatni zachód słońca, jaki oglądam, ale niech mnie wszyscy diabli, jeśli odpuszczę!

— Peeeeruuuun!

Chybił, co zresztą wcale go nie zaskoczyło, nie z pozycji, z której przypuścił atak.

Sigurd oczywiście nie zwlekał z odpowiedzią. Błysk Ánoriena zakłuł Polanina w oczy.

Ostrze, które miało rozłupać mu czaszkę na dwoje, nie dosięgło celu. Nie do końca. Srebrzec ześlizgnął się po policzku Domana, ostro zazgrzytał na kości jarzmowej.

Z gardła rannego wyrwał się nieludzki skowyt. Chłopak utrzymał równowagę jedynie za sprawą wbitego na sztorc miecza.

— Widzisz, młodzieńcze — odezwał się Sigurd z lubością — ja zawsze wygrywam. Za chwilę umrzesz, ale przedtem powiedz: jakie to uczucie dla niewolnika odejść śmiercią bohatera?

Chociaż ból przyćmiewał wszystkie inne doznania, Doman uczuł strumień energii, biegnący od serca ku prawej ręce. Wyszarpnął oręż, gotów kontynuować starcie. Podobne przypadki często zdarzają się ludziom w ekstremalnych sytuacjach, u których adrenalina wyzwala nadludzkie wprost siły, ale naturalnie pojęcie to było Polaninowi zupełnie obce.

Zaważył instynkt samozachowawczy, kiedy całkiem automatycznie, bez cienia świadomości, co właściwie robi, niczym jakiś golem, wykonał wpojone mu dawno temu przez Anyę ruchy.

Wytrącony Ánorien wystrzelił w górę, wpadając prosto w wyciągniętą rękę Domana. Rękojeść idealnie wpasowała mu się w dłoń, jakby zrobiono ją na miarę. A przecież kiedyś wydawała mu się za mała.

Zaskoczony i piekielnie wściekły, Sigurd, cofnął się instynktownie. To wystarczyło chłopakowi, aby odrzucić stary miecz i zadać cios. Chlasnął sztychem przez pierś Norda, wkładając w to całą swoją nienawiść, gniew i cierpienie, ażeby unicestwić człowieka, który był ich sprawcą.

Przeciwnik Domana rozcapierzył palce i natarł nań z rykiem zranionej bestii. Ryk ten urwał się gwałtownie, jak ucięty nożem.

Początkowo Sigurd nie do końca zrozumiał, co się stało, poczuł tylko, jak lodowate zimno przeszywa go na wylot. Dopiero, kiedy zerknął w dół, okazało się, że w brzuchu tkwi mu po samą gardę miecz, ten sam miecz, który sobie bezprawnie przywłaszczył i który splugawił niecnymi uczynkami.

Nadział się!

Tymczasem Domana opuściły znienacka witalne siły i nawet nie drgnąwszy, obserwował przez czerwoną mgłę, jak tamten, słaniając się na nogach, usiłuje wydrzeć brzeszczot z ciała.

Ale jarl wcale nie zamierzał wyciągać miecza. Chciał go zniszczyć, unicestwić tak, aby już nikt nigdy nie poniósł go do walki. Ująwszy oburącz lepką od własnej i cudzej krwi rękojeść, wyprężył wszystkie mięśnie. Kiedy Doman odzyskał zmysł orientacji, było za późno.

— Nie — wyszeptał pobladły.

Pękający metal zajęczał, zapłakał, zadrżał konwulsyjnie. Kikut Ánoriena, ciśnięty resztką sił, uderzył Domana w ramię.

— Ty... — wykrztusił Sigurd, zapluwając krwią brodę. Potem wywrócił oczami i runął ciężko jak kłoda wśród zwłok swoich wrogów, których osobiście wysłał w Zaświaty.

Doman podniósł to, co zostało ze wspaniałego niegdyś miecza klanu O’Nuallain.

Może dobrze się stało, myślał z żalem, Ánorien i tak był zbrukany...

Zaraz zemdleje. Ostatnie wydarzenia były ponad jego siły, nie umiał cieszyć się z dokonanej zemsty. Przecież nie tak miało być! Miał czuć satysfakcję i dumę. Nie czuł niczego. Absolutnie niczego.

Więcej nie zdążył pomyśleć, bo za plecami usłyszał, jak dobrze znajomy, umiłowany, dziwnie osłabły głos wymawia jego imię.

Upuścił na ziemię ułamany kikut Ánoriena, uchraniając przed upadkiem Anyę, której postać wyłoniła się z cuchnącego świeżą krwią i odorem uryny morza trupów i zniszczenia, niczym blady zwiastun kolejnej tragedii iryjskiej ziemi i... jego własnej.

Czy to ze strachu, czy wyczerpania, czy też straszliwego szoku po tym, co właśnie ujrzał, nogi odmówiły mu posłuszeństwa i musiał ulec tej nagłej słabości, uklęknąć na splugawionej przez ludzi trawie pola bitwy, bojąc się wypuścić z objęć dziewczynę, w której obecność i stan nie mógł, nie chciał uwierzyć, a której dotyk był jak najbardziej realny, i to przerażało go bardziej niżby bielsza od chusty Anya rozwiała mu się w rękach jak dym.

Tulił więc do swej piersi drobne ciało i podpierał ręką kark Iryjki w grobowym milczeniu, spoglądając jedynie na tę nienaturalnie bladą twarz i bezkrwiste usta, poruszające się w słabym, nieregularnym oddechu.

Zdziwiło go brzmienie własnego głosu, takie niepodobne, takie obce i bezsilne:

— Áine, a mo chroí.

Otworzyła powoli oczy – zazwyczaj ogniście zielone i pełne życia, były teraz wilgotne i matowe. Jej spierzchnięte wargi drgnęły ledwo zauważalnie, a jednak wyraźnie usłyszał, co mówiła:

— Ogień się o mnie upomniał, Polaninie. Kevin umiera. Dzieci Ognia żyją krótko...

Nie pytał, skąd wzięła się głęboka rana na jej udzie ani jak Anya znalazła się tu, na Sciath Nechtain, skoro bezpiecznie zostawił ją w Glendalough. Znał odpowiedź; w głębi duszy mógł przewidzieć, że ona tu będzie, znał ją doskonale i wiedział, do czego jest zdolna. A mimo to nie domyślił się, nie uczynił nic, by temu zapobiec, nie wymusił na niej obietnicy, zanim wojska Kevina wymaszerowały w bój i było za późno. A może działał podświadomie, przeczuwając, iż Anya będzie ową zapłatą, jakiej żąda od niego Przeznaczenie? Może specjalnie pozwolił jej tu przybyć i zginąć za coś, co nie było warte aż takiej ceny? To by jednak znaczyło, że on, Doman z Polonii, skazał na śmierć i własnoręcznie ugodził, zabił jedyną osobę, która cokolwiek dla niego znaczyła, odkąd rozpoczęła się jego tułaczka po świecie. To on był faktycznym oprawcą Anyi, to przez niego leżała tu teraz z rozdartym udem, i niemalże czuł, jak wraz z nieprzerwanym potokiem krwi wycieka z niej życie.

— Pomóż mi... — powiedziała z wysiłkiem. — Moja ręka... Nie czuję jej... nie mogę... Chcę dotknąć twojej twarzy!

Zrobił, o co prosiła, przytknął małą dłoń o lodowatych palcach do paskudnej rany na swym policzku. W rozpaczy zapomniał o niej i o tętniącym w tym miejscu bólu. Delikatny dotyk Anyi był jak cios, ale Doman nawet nie jęknął. Ucisk w trzewiach był dlań o wiele gorszy do zniesienia.

— Zimno mi... — cichy głos Anyi przeszedł w łkanie. — To nie śmierci się boję, Doman, ale ja będę potępiona, pójdę do piekła. Wiem, że pójdę do piekła... Nie chcę! — Nagle jej uwagę przykuło coś innego, coś, co było widoczne tylko dla niej, i uspokoiła się. Zdobyła się nawet na surogat uśmiechu — Athair... Athair, gráim thú — wyszeptała po celtycku. — Tato... Tato, kocham cię.

Dermott, usłyszał Doman w natłoku swych rozbieganych myśli. Ojciec przyszedł ją stąd zabrać. Tracę ją...

Wolno przeniosła gasnące oczy z powrotem na niego i rysy ściął jej nagły strach.

— Obiecaj mi... Nie w krypcie... Jak mego ojca, jak Dermotta... Błagam, nie do krypty... Obiecaj mi to, Doman!

To ty ją zabiłeś, ty ponosisz winę za to, że ona tu teraz kona i szlocha ze strachu.

Wysilił się na skinięcie.

— Dobrze, Anyu. Obiecuję.

I wtenczas poczuł, że po raz pierwszy od dawna, tak dawna, że sam już nie sięgał pamięcią, rozpłakał się. Coś w nim pękło i po prostu musiał pozwolić łzom płynąć. Płakał nad Anyą – nad nieszczęsną ofiarą jego błędów, nad tymi, których tak bardzo kochał i bezpowrotnie utracił, a nade wszystko nad samym sobą; płakał z pogardy nad kimś, kim się stał i kto tak bardzo się omylił.

Dziewczyna raz jeszcze spojrzała w jego odtajałe oczy, opuściła powieki, a z jej rzęs skapnęła jedna jedyna łza. Jej szept był tak cichutki, że Doman nie miał pewności, czy to nie jedynie wytwór jego fantazji i czy raczej zdawało mu się, że coś usłyszał:

— Ogień cię oszczędził, żyj. — Dostrzegła porzucony miecz, czy raczej to, co kiedyś nim było. — Ánorien... — Spróbowała drugą ręką dosięgnąć leżącego najbliżej fragmentu, a ledwie jej palce spoczęły na gałce rękojeści, westchnęła rozdzierająco, by więcej już nie przemówić.

Polanin gwałtownie przygarnął Iryjkę do siebie i wtulił twarz w zagłębienie jej szyi.

— Wybacz mi! — wyrwało mu się rozpaczliwie z samego dna duszy. — Wybacz mi, jeśli możesz, Anya! O, bogowie, niech będę przeklęty!

Jego krzyki i szloch zwabiły ocalałych towarzyszy broni, umazanych krwią swoją i swoich wrogów; ogłuszeni śmiercią króla i najbliższych przyjaciół, zwycięzcy, nie mieli ochoty wznosić żadnych wojennych okrzyków.

Rozległ się niski grzmot i zaledwie chwilę potem rdzawą murawę zrosił delikatny deszczyk – łzy samej Irlandii, wylewane nad ukochanymi dziećmi, które złożyły z siebie ofiarę dla ocalenia tych ziem.

Ktoś zaczął nucić drżąco żałobną pieśń, pewnie psalm albo iryjski lament. Inni wojownicy szybko dołączyli się do śpiewu i nad Sciath Nechtain, usłanym kobiercem trupów, zawisła rzewna melodia, rwąca się nie z gardeł, a z gorących serc.

W tym stanie zawieszenia między rozpaczą a obłędem, Domana znalazł Lugaid. Utykał, on też nie uniknął ran. Polanin słyszał tylko słowa Ira, kiedy ten padł przy nim na kolana:

— Domanie, synu, twoja twarz...! Nieszczęście! Król jest martwy, brat kopie mu mary, słyszysz, co mówię? Doman, przemów do mnie. Doman! A cóż to...? Nieeee, na Jedynego Boga, nie, nie, nie!!! A Rí na bhfeart! Mo Áine, mo iníon álainn! Cén fáth?! Boże Wszechmogący! Moja Anya, moja śliczna córeczka! Dlaczego?! — wyrzucał z siebie, zadławiony szlochem. — Jak to się mogło stać?!

Ciemność oblepiała Polanina ze wszystkich stron. Zdawało mu się, że czuje zapach jabłek.

— Chciała... Chciała mieć pogrzeb jak Dermott – nie był pewien, czy mówi do Lugaida, w tej chwili nie wiedział nawet dobrze, kim jest Lugaid Mac Arán. Mrok wokół niego gęstniał. — Jak jej ojciec...

— Domanie, co ci jest, nie, nie trać przytomności! Synu...

Reszty słów młodzieniec już nie dosłyszał. Padł bez czucia twarzą w bujną, pachnącą trawę.