
Ziemie Polan, rok pański 863
ycie potrafi być dziwne. Nigdy nie wiadomo, na jaki brzeg jego potężna fala rzuci kiedyś małą muszlę – człowieka, ani jakie sztormy człowiek ów będzie musiał przezwyciężyć, zanim dopłynie do bezpiecznej przystani.
Z taką muszelką mógł z powodzeniem utożsamiać się Séamus Egan, iryjski mnich noszący przybrane imię brata Nevana, którego los od razu rzucił na głębokie wody. Opuścił on ojczystą wyspę i z dala od klasztoru w Kells, gdzie jego czas wypełniało spokojne ilustrowanie ksiąg, hodowla róż, a także piecza nad małym klasztornym ogródkiem, bezpowrotnie utracił swój azyl, oazę z dala od problemów doczesnego życia.
Był jeszcze całkiem młody, zaledwie kilka tygodni wcześniej skończył trzydziesty rok życia. Nie najgorzej. Średnia żywotność ludzi znacznie wzrosła. Zanim wstąpił do stanu duchownego, to jest kiedy miał lat dziewiętnaście, słyszał, że należy do raczej przystojnych mężczyzn, a to za sprawą karnacji Ibera i kędzierzawych, lśniących włosów odziedziczonych po bliżej nieokreślonym przodku z czasów najdawniejszych najazdów. Ludzi zawsze zdumiewały jego nieharmonijne w stosunku do reszty, bardzo jasne oczy, zielonkawe, niekiedy mieniące się słabym błękitem.
Kobiety przepadają za tak egzotyczną urodą, jak jego, a wielkim marzeniem Nevana było posiadanie licznego potomstwa, hałaśliwej gromadki, takiej, w jakiej sam się urodził i wychował, zmuszony był jednak podjąć decyzję i miłość do Jezusa okazała się silniejsza od osobistych pragnień.
Séamus Egan, obiecujący gospodarz z Ulsteru, został bratem Nevanem.
Nigdy nie żałował tej decyzji.
Wiele podróżował przez ostatnie dwa lata. Zmierzył kontynent od szarobłękitnych wybrzeży Galii, poprzez leśne, mroczne ostępy germańskiej puszczy, gdzie próżno o jakiś jaśniejszy punkt odniesienia, bagniste ujście Łaby, aż tutaj – na rozległe ziemie narodu, którego miano nadal wywoływało dreszcz u cywilizowanych mieszkańców zachodu. Trafił bowiem na tereny barbarzyńskiego ludu Wenedów1, zachodniej gałęzi straszliwych Słowian, którzy zasłynęli z uwiecznionych przez historiografów krwawych łaźni.
Lud ów podbił i spustoszył niejedną kolebkę kultury, ot choćby taką Herakleję2, zasiedlił prawie cały kontynent na wschodzie, północy i w centrum, jednak to nie podboje słowiańskie tak przarażały – czyniła to raczej pogańska wiara, którą chrześcijaństwo uporczywie starało się wyplenić, a której ślady były widoczne na każdym niemal rozstaju dróg czy u wejścia w bór. Kamienne i drewniane figury i totemy przypominały o bałwochwalstwie, o ofiarach, na temat których krążyły niestworzone historie, wymyślane i rozsiewane przez Kościół.
Nevan już dawno przekonał się, że krwawe czasy dobiegły u Słowian końca; z wojowników i zdobywców przeobrazili się w kupców i rolników, którzy nikomu nie czynili szkody. Owszem, niektóre plemiona z nudów dobywały mieczy, ale zwykle na siebie nawzajem. Dobrze znana Iryjczykowi mentalność.
O ile mnich spotkał się tu z nieufnością i rezerwą, o tyle na brak gościnności i jawną wrogość nie narzekał. Przywykł już do tego, że jako obcy budzi powszechną ciekawość, to naturalne. Poza tym rzadko miał okazję spotkać w swej podróży przez królestwo Rościsława3 osławionych pogan, ponieważ na ziemiach tych od wielu lat działały misje chrześcijańskie, skutecznie krzewiące wiarę w jedynego Boga. Wiele dobrego mówiło się o działalności braci Metodego i Cyryla, mimo niechęci ze strony niemieckiego duchowieństwa.
Obecnie Opatrzność zawiodła Ira na lesiste tereny Polonii4; Nevan przybył tu do kupieckiego grodu na wyspie w zakolu rzeki. Plemiona Polan5 zamieszkiwały tereny nad dwiema głównymi rzekami, czyli blisko ośrodka handlowego, gdzie mnich spodziewał się spotkać jakiegoś rodaka. Wielu dobrowolnych wygnańców iryjskich trafiło w te okolice.
Spacerował sobie między straganami w grodzisku, przysłuchując się rozmowom w rozmaitych językach, z których rozumiał niewiele, bo transakcje niezwykle rzadko przebiegały w łacinie. Skupiał się raczej na podziwianiu interesującego budownictwa.
Gród posiadał potężny wał z drewnianych izbic wypełnionych kamieniami i ziemią oraz obronną bramę z osłoniętą strażnicą. Ochronę dodatkowo wzmocniono ostrokołem z zaostrzonych żerdzi, a most, w razie potrzeby, rozbierano, by odciąć dostęp do wysepki. Zabudowa składała się z prostokątnych, jednorodzinnych chat krytych strzechą, ustawionych w regularnych rzędach, między którymi biegły ulice, natomiast pośrodku – tam gdzie obecnie przebywał Nevan – wydzielono otwartą przestrzeń, miejsce zebrań i targów. Całość przywodziła na myśl legendarne już miasto Świętowita6, zniszczony przez Duńczyków Rerik7; jak na ironię, to właśnie Duńczycy opisali jego wspaniałość i bogactwo. Do Reriku, oczywiście, grodzisku było daleko, jednak istotnie wzniesiono je w podobny sposób.
Iryjczyk błądził bezwiednie placem, od czasu do czasu przystając obok jakiegoś straganu, by przyjrzeć się z bliska muzułmaninowi w białym zawoju, innym razem jego uwagę przykuło dzieło obcej mu sztuki. Nic dziwnego, był wszak artystą, a w każdym razie kimś w rodzaju artysty, i zawsze fascynowała go rozległość ludzkich talentów twórczych. Chętnie by też coś nabył. Tylko cóżby on potem począł z ciężkim, orientalnym kobiercem albo taką malowaną amforą? No, a poza tym musiał myśleć o kwaterze na nadchodzącą noc, za darmo nie ma nic na tym świecie, niestety.
Nawet sługa boski musi jeść i pić, westchnął w duchu Nevan, ważąc w dłoni lekki, skromny od samego początku, a teraz bardzo uszczuplony, trzos srebra. Druidzi, ci to mieli dobrze, każdy musiał ich przyjąć pod swój dach i ugościć, nie licząc na zapłatę. Pod tym jednym względem los chrześcijańskiego mnicha był gorszy od losu pogańskiego kapłana. Daruj, Panie Boże, nie myśl czasem, że się skarżę, o nie.
Zawstydzony przyziemnym, niegodnym sługi Chrystusa materializmem, Nevan już opuszczał targowisko w poszukiwaniu noclegu, gdy przypadkowo do jego uszu dotarły podekscytowane, chłopięce głosy i skrawki nieporadnej łaciny.
— Popatrz tylko! Taki majcher! — wołał dziecięcy falset. — Gdybym go miał, wszystkie chłopaki z okolicy drżałyby przede mną.
Ach, te dzieci, Nevan nie mógł się nie uśmiechnąć. Zwolnił, żeby podsłuchać, o czym prawi drugi głos, należący do chłopaka, a właściwie młodzieńca, który najwyraźniej doświadczał „uroków” mutacji.
— Głupiś, smarku. Dziryt8 – to jest to! Trafisz nim żubra z odległości pięciu sążni, tato mi mówił. Zaraz, dobry człowieku, nie widzisz, że oglądamy? Kota w worku mamy nabyć, czy jak?! Dobrze, dobrze, dziryt bierzem!
— Miecz! — wrzasnął malec przeraźliwie.
— Cicho, smarkaczu, kiedy dorośli rozmawiają! — uciął wyrostek, na co z kolei młodszy towarzysz zareagował jeszcze większym hałasem, i wtedy kupiec poważnie się zirytował.
Zaintrygowany i ubawiony jak mało kiedy, Nevan podszedł do straganu z bronią, udając, że też coś ogląda, i kątem oka dokładnie zlustrował niecodziennych klientów.
Obaj chłopcy odznaczali się interesującą aparycją i jedno spojrzenie wystarczyło, by stwierdzić, iż są braćmi. Mieli bardzo ciemne, prawie brunatne włosy, z których słońce wydobywało brązowe błyski. Młodszy, najwyżej sześcioletni, był ostrzyżony na pazia, bardzo praktycznie i często spotykanie. Drugiemu grube, od dawna niestrzyżone loki sięgały ramion. Obaj mieli cerę barwy kości słoniowej, te same kobaltowoniebieskie, migdałowe oczy i usta niby wiśnie. Przyjemnie było popatrzeć na ich buzie: jedną po dziecinnemu okrągłą, i drugą, nabierającą męskiej pociągłości. Byli dość dobrze odziani, co wywnioskował po dużej ilości skóry w ubiorze. Skóra była w cenie i nie każdy mógł pozwolić sobie na taki luksus. Kubraczek młodszego dodatkowo zdobiła futrzana lamówka i było mu w niej bardzo do twarzy.
Błogosławiony kraj, gdzie rodzą się takie dzieci, rozczulił się mnich. Od samego początku pobytu na Słowiańszczyźnie w zachwyt wprawiała go uroda dziewcząt i młodych chłopców; pomyślał, że Stwórca musiał być w doskonałym nastroju, kiedy lepił pierwszych Polan.
Jaka szkoda, że Nevan nigdy nie będzie miał własnych dzieci.
Bracia kłócili się zażarcie, co kupić, kiedy sprzedawca, z akcentu Bałt lub Pomorzanin, zażądał dowodu, że nie robią go w konia i będą mieli czym zapłacić.
Wówczas starszy sięgnął do kieszeni.
Nevanowi zabrakło tchu w piersiach – młodzik trzymał w ręku drogocenny krzyż, wzoru i roboty iryjskiej. To nie było złudzenie, cienka obręcz z plecionki nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Ten krzyż wykonano w Erinie!9
— Jesteś pewien, że dobrze robimy? — mały Polanin uwiesił się straganu z bronią. W jego oczach zalśnił niepokój. — A co będzie, jak ojciec zorientuje się, że to my zwędziliśmy mu medalion? Nogi nam powyrywa.
— Jak będziesz trzymał gębę na kłódkę, to się nie dowie! — Starszego chłopca przeszedł wyraźny dreszcz na wspomnienie rodziciela. Zwrócił się ku sprzedawcy. — Biorę ten dziryt. Aua, czyś ty rozum stracił, Radomir?! Przestań!
— Ja chcę miecz! — piszczał malec, okładając pięściami nogi i uda brata, wszędzie, gdzie tylko dał radę sięgnąć. — Ja ukradłem krzyż, tyś tylko patrzał! Kupimy miecz! Miecz!
Korzystając z okazji, że hultaje wzięli się za łby, Nevan przysunął się bliżej i utkwił wzrok w leżącym na stercie żelastwa krzyżu. Łańcuszek szczerniał od częstego noszenia, za to medalion nosił ślady regularnej, graniczącej z czcią pielęgnacji. Klejnot mienił się cały od załamań światła na metalu i kamieniu pośrodku. Trochę bezczelnie, mnich odwrócił krzyż i odczytał drobne szyferki na trzonie: Amor infinitus. Wyżej, już innym pismem, wyryto słowo Igni-genae.
Bezgraniczna miłość? No tak, typowy przykład napisu na dewocjonaliach, równie częsty, co takie memento mori. Ale Igni-genae? Zrodzeni z ognia? Ciekawe.
Nevan już otwierał usta do pytania, gdy bracia nagle zaprzestali bójki, spłoszeni donośnym, kipiącym gniewem krzykiem:
— Radomir! Mściwój, ty diabelskie nasienie!
— O, nie! — jęknęli jednocześnie mali złodzieje. — Już po nas! Mamooo…
Z tłumu wyłonił się uderzająco wysoki, na oko trzydziestokilkuletni, a więc rówieśnik Nevana, mężczyzna o oczach jak dwie płonące szafirowym ogniem żagwie. Przerażeni chłopcy byli doń kubek w kubek podobni. Czyżby osławiony tatuś?
Z marsowym grymasem rozwścieczonego bóstwa, powiewając obszerną, amarantową kiereją10, faktycznie budził lęk, kiedy tak górował nad innymi ludźmi. Nic dziwnego, że marnotrawni synowie trzęśli portkami.
— Łapserdaki! — ryknęło zjawisko, łapiąc obu za karki. Powiało grozą. — Własnego ojca okradacie? Poczekajcie tylko, jak będziemy w domu, skórę wam zedrę na żywca z grzbietów! Gadać! — Potrząsnął młodszym synem, trzymanym nad ziemią za ubranie jak szmaciana kukiełka. — Gdzie mój krzyż, łobuzy?
— Tutaj, panie. — Nevan, jako miłośnik dzieci, poczuwał się do ocalenia skóry młodocianym przestępcom. Musiał przy tym sporo zadrzeć głowę, by spojrzeć Słowianinowi w twarz. Ten nieziemsko urodziwy człowiek, górujący nad nim jak jedna z rzymskich statui, był równie nieziemsko groźny i zły jak demon z piekła rodem. — Nie zdążyli go opylić, chyba nie doszli do porozumienia.
— Ich szczęście — parsknął ojciec chłopców. Starał się odebrać własność delikatnie, a i tak wyszło mu to cokolwiek zapalczywie i obcesowo. Gdy wkładał wisior przez głowę, zaczepione o łańcuszek włosy odsłoniły brzydką bliznę biegnącą od skroni do kości żuchwy. Nie uszło czujnej uwadze zakonnika to, jak na ułamek sekundy surowe oblicze Polanina złagodniało. Krzyż musiał być naprawdę drogi jego sercu. — Dziękuję wam, sługo Boży. — Wyraz twarzy znów stał się gradowy. Synowie jęknęli ze strachu, kiedy ojciec z łatwością pociągnął obu naraz za sobą. — Idziemy, huncwoty. W domu się z wami policzę.
— Chwileczkę! — zatrzymał go Nevan. — Muszę was o coś spytać.
Dziecięce buzie spojrzały na niego z wdzięcznością.
— Panie, daruj ciekawość, ale skąd u was iryjski krzyż?
Gniewny Słowianin przyjrzał się mnichowi badawczo.
— Skąd wiesz, że to iryjski krzyż?
— Pochodzę z Erinu, byłbym przeto głupcem, gdybym nie rozpoznał rodzimej roboty. — Nevan zrobił dostojną minę. — Jestem misjonarzem z Kells, a zwą mnie Nevanem.
Na te słowa właściciel klejnotu odpowiedział wyciągnięciem ręki; była stwardniała, szorstka i emanowała z niej siła. Należała do wojownika.
— Domarad syn Radomira, tutejszy knieź11 — przedstawił się, zapomniawszy całkowicie o synach i o tym, co miał im zrobić. — Miło jest spotkać kogoś z Erinu, ponieważ żywię szczególny sentyment do Iryjczyków. To prawy i dzielny naród.
— Dziękuję. Ekhm. A krzyż?
— Ma on długą, burzliwą historię, dość ciężkostrawną dla świątobliwego męża — ostrzegł Domarad, lecz, ku swej uciesze, Nevan otrzymał ostrożne pozwolenie.
— Chętnie ją usłyszę — odparł szybko, żeby tamten czasem się nie rozmyślił. — Czyżbyś, panie, spotkał tu jakiegoś mego rodaka? On niego masz ten krzyż?
Domarad potrząsał tylko głową. Kiedy gęste włosy opadały mu na twarz, szrama była praktycznie niewidoczna i jej koniec ginął pod kilkudniowym zarostem. A swoją drogą, ciekawe, kto kniezia tak urządził.
— Za kilka godzin zapadnie zmrok — powiedział zadziwiająco miłym głosem mężczyzna, trudno uwierzyć, że jeszcze pięć minut temu wyglądał jak uosobienie Nemezis. — Nevanie, uczyń mi ten zaszczyt i bądź mym gościem tegoż wieczora. Po kolacji odpowiem na wszystkie twe pytania, hmm?
A, i owszem, Iryjczyk przyjął zaproszenie z radością. Przynajmniej dziś nie musiał kłopotać się o dach nad głową i miskę strawy. I jeszcze ta enigmatyczna opowieść, na myśl o której czuł dreszczyk emocji. Stokrotne dzięki, Boziu, spisałaś się na medal.
Opuścili gwarliwy plac targowy, kierując się ku bramie miasta. Chłopcy dreptali z tyłu, w bezpiecznej odległości; pewnie woleli nie rzucać się ojcu w oczy po przyłapaniu ich na świętokradztwie. Przeszli przez składany most i minęli nadbrzeżną osadę rzemieślników, wraz z przystanią łodzi rybackich. Knieź Domarad odebrał dwa konie, czekające na powrót właściciela u jednego z cieśli.
Jednego dosiadł sam i wciągnął starszego z synów na zad czarnego ogiera. Nevan miał jechać razem z małym Radomirem, którego usadził przed sobą; malec szepnął mu konspiracyjnie do ucha: Dzięki, panie, równy z ciebie chłop… Jak na Chrześcijanina.
Uśmiechnęty Iryjczyk nie wiedział, czy ma czuć się zaszczycony, czy raczej zaniepokojony. Aż tak Polanie nie darzą sympatią Chrześcijan?
Jego koń nie wymagał instrukcji ani pouczeń, stąpał sam, świadomy tego, dokąd zmierza. Mądra bestia, znała szlak jak własny karmnik. Z chwilą wjechania w bór obrała stanowczo jeden z traktów, tak więc Nevan, nie troskając się o to, czy dojedzie na miejsce, rozglądał się ciekawie po lesie.
Gęsto splątane korony drzew chciwie broniły dostępu słońcu i jego promieniom. Pojedyncze, nikłe smużki światła, przeciskały się między gałęziami i, opadając stożkowo na mchowy kobierzec, tworzyły piękne, złote wzory, jak w najpiękniejszym witrażu kościelnym w Kells…
Przekleństwo. Dwa lata nie widział domu, a wciąż nie umiał wyleczyć się z tęsknoty za ojczystą wyspą i jej rozmarzonymi, szmaragdowymi wzgórzami. Musi szybko odciągnąć myśli od tego, co bezpowrotnie minęło.
Zagadnął kniezia o sytuację polityczną Polonii i królestwa Wielkich Moraw.
— Mamy tu jeden wielki barłóg — skwitował spytany. — Szczepy lechickie niby łakną jedności, ale z kolei Morawianie robią niepotrzebne zamieszanie staraniami podbicia terenów Wiślan, i nikt z nas nie wie, czy aby nie będziemy następni w kolejce.
— Wątpię, by Rościsław znalazł czas na jeszcze jeden atak. Byłem tam niedawno i miałem okazję przekonać się, iż król morawski ma dość kłopotów z władyką niemieckim i Świętopełkiem12, który rości sobie prawa do sukcesji.
— Ten łachmyta — Domarad splunął pogardliwie. — Ktoś mógłby wreszcie przejechać mu nożem po gardle. Paradoksalnie, być może właśnie jemu my, Lechici, zawdzięczamy spokój naszych granic. Gdybym musiał wybierać, wolałbym Rościsława, ten budzi przynajmniej respekt i szacunek w ludziach.
Zaabsorbowany dysputą, Nevan, zdążył zapomnieć o użalaniu się nad sobą.
— Ponoć Rościsław całkowicie uniezależnił się od Niemiec.
— Tak jest. Ludwik13 musi teraz pluć sobie w brodę, skoro sam go wywyższył na miejsce Mojmira.14 — W chichocie kniezia słychać było złośliwą satysfakcję. Polanie nigdy nie darzyli Niemców specjalną miłością i klęska ich króla – choć poniesiona z rąk innego irytującego sąsiada – sprawiała im mnóstwo uciechy.
— Niestety, Świętopełk cieszy się dużym poparciem — ciągnął oburzony Słowianin. — Wie doskonale, w jaki sposób uzyskać upragniony tron, dlatego tak silnie daje się Karolingom15 we znaki i kreuje siebie na zbawcę narodu. Wierzaj mi, Nevanie, spryciarz dobrze na tym wyjdzie.
— Myślisz, że obwołają go królem? — powątpiewał Nevan.
— Jestem o tym święcie przekonany. Zostawmy już konflikt Morawian, to ich rzecz, dobrze? Opowiedz mi lepiej, co się dzieje w Erinie.
Knieź niechcący rozkrzesał na nowo tęsknoty mnicha.
— Nic, z czego można by się radować — mruknął posępnie Nevan. — Kilka lat temu, nim jeszcze opuściłem Irlandię, do Norwegów dołączyli ich duńscy sąsiedzi i jęli się szarpać o dominację nad wyspą. Leinsterczycy zwąchali dobrą okazję i zawarli pakt z nowo przybyłymi przeciwko staremu najeźdźcy. Roznieśli Norwegów w drobny mak, pamiętam to dokładnie, bo notowałem datę w klasztornych annałach.
— Czy to źle? — Polanina dziwił brak entuzjazmu u towarzysza drogi.
— Król norweski przysłał na odsiecz swego syna, Olafa Białego, oraz niejakiego Ivara, którzy odzyskali bród Dublin od konkurentów i uczynili zeń centrum swych działań. Choć Nordowie mieszają się z rdzenną ludnością, walki toczone są nadal, na morzu i lądzie. Biedna matka nasza, Éire, kiedyż skończą się jej męki? — użalał się zakonnik, jednocześnie zagorzały patriota. — Serce mi krwawi na myśl, że istnieją ludzie zdolni zdradzić ojczyznę. Tacy jak król Bregi… Ale z nim już Malachiasz16 zrobił porządek.
— Niech zgadnę. Utopił sprzedawczyka, tak jak to uczynił z Torgesem?17 — wtrącił Domarad domyślnie.
Do licha, ten Polanin naprawdę dużo wie. Zupełnie, jakby znał tę historię z własnego doświadczenia. Czy to możliwe? Czyżby był w Erinie?
— Malachiasz w ten sposób pozbywa się każdego, kto tkwi mu cierniem w oku — odpowiedź Nevana brzmiała bezbarwnie i sucho.
Dojeżdżali. Radomir a to trajkotał wesoło, jak pokonał w walce na drewniane miecze towarzysza zabaw, a to wskazywał paluszkiem długi i wąski słup, totem z czterema skierowanymi na wszystkie strony świata twarzami, i wyjaśniał, że to jest Świętowit, którym dawniej dorośli straszyli go, gdy był nieposłuszny, a o którym wie już, że to niegroźny kawał zżeranego przez termity drewna.
— Tutaj mieszkamy — po raz setny w czasie przejażdżki malec zmienił temat monologu. — Pięknie, prawda? Siedliszcze w samym sercu lasu.
ojeżdżali do niewielkiej zagrody, w obrębie której wzniesiono pięć, może sześć drewnianych chat o strzechach opadających nisko na nadproża wejściowych otworów. Z wylotów w spiczastych czubach dachów unosiły się szarawe smużki dymu. Grodzisko otoczono przezornie wysokim płotem z naostrzonych żerdzi, lecz te, póki co, służyły mieszkańcom za oparcie dla glinianych garnków i żeliwnych kociołków.
Jeźdźcy minęli prowizoryczne wierzeje, a wszędobylskie prosięta i drób umykały im z drogi. Kilka długowłosych młódek i zajętych reperacją broni myśliwskiej mężów porzuciło wykonywane czynności, ażeby przyjrzeć się ciekawie, kogóż to knieź wiezie ze sobą z jarmarku. Każda mijana osoba pozdrawiała pana tegóż przybytku z szacunkiem i serdecznością. Jakaś dziewczyna, kasztanowowłosa Słowianka o ustach jak leśne jagody, z ogniem w oczach, obserwowała łakomie Nevana, niby swego przyszłego oblubieńca. Pod tym taksującym spojrzeniem Iryjczyk mimowolnie spłonął rumieńcem.
Knieź dostrzegł to i wyjaśnił:
— To była Mira, córka mojego szwagra. Muszę namówić jej ojca, by wydał ją szybko za mąż. Gorącokrwiste dziewczę gotowe uwieść pierwszego ładnookiego mężczyznę, jaki zawita w naszym siedlisku.
Poczuwszy się nieswojo perspektywą bycia uwiedzonym przez sporo młodszą od siebie Słowiankę, Nevan zmienił temat. Chciał wiedzieć, którą chatę zajmuje Domarad z rodziną.
— Jesteśmy na miejscu — brzmiała odpowiedź.
Knieziowe domostwo odznaczało się prostotą, przy czym było solidne, zbudowane z grubych bali i żadnej wichury się nie imało. Pociemniałe ze starości drewno miało swoje lata, za to strzecha, znać, świeżo ułożona. Ściany były dokładnie nasmołowane, a obejście zadbane. O jedną ze ścian długiego budynku mieszkalnego oparto stos równych kawałków drzewa na opał. Rzecz niezbędna, teraz, gdy idą pierwsze chłody. Dwóch ludzi, ciżba kniezia, wtaczało beczki do ziemianki z boku podwórza. Robili zapasy na zimę.
— Witajcie, panie. — Na widok chlebodawcy przerwali na chwilę pracę.
— Nawzajem. — Domarad zeskoczył z siodła i wręczył młodemu parobkowi uzdę. — Czcibor, zajmij się końmi. — Spojrzał na drugiego, dwa razy starszego. — Żona moja w domu, Szczęsny?
— Pani Dobromiła, pańska matka i moja ślubna kolację gotują, panie.
— Dobrze. Dzisiejszego wieczora będziemy mieli gościa. Powiedz no mi, spichlerze pełne?
Zarządca Szczęsny kiwał z dumą.
— Pełniusieńkie. Tej zimy na pewno głód nas nie zmorzy.
W gruncie rzeczy mój gospodarz to całkiem sympatyczny, kulturalny człowiek, gdy nikt go nie złości, stwierdził mile zaskoczony Nevan, wkraczając za Domaradem i knieziętami do środka. Ho, ho, nie chciałbym nadepnąć temu chłopu na odcisk, o nie.
Już w progu powitał ich miły zapach rosołu na kurczęciu.
— Domanie, kochany, jesteś! — Na spotkanie wyszła im niebrzydka, nieduża kobietka z luźną gęstwą ciemnych włosów i jasnym rozumnym czołem, zwieńczonym cienką obręczą z żółtego metalu, z którego po bokach głowy zwieszały się nanizane na złoty drut bursztyny, identyczne z tymi, które zdobiły wieloma sznurami naszyjnika zieloną, haftowaną suknię i nieco jaśniejszy fartuch, umocowany na ramionach za pomocą miedzianych klamr w kształcie okrągłych, rzeźbionych płytek. Oczy miała sarnie, duże i brązowe, twarz młodą i szczerą, a uśmiech po matczynemu serdeczny. Miło było na nią popatrzeć, kiedy otwierała spowite płótnem ramiona, witając czule mężczyzn swego życia. — Jak się spisywali chłopcy? — zapytała z figlarnym błyskiem w oku.
— Całkiem przyzwoicie. Tylko raz miałem ochotę ich zamordować — żartował Domarad, przez żonę wołany Domanem. — Miłka, to jest Nevan, nasz gość z Irlandii. Będzie tu dzisiaj nocował.
— Gość w dom, bogi w dom — gospodyni zamaszystym gestem ręki omiotła przestronną izbę. — Rozgośćcie się, panie, zaraz będzie zupa.
Z izby kuchennej wyszła, zwabiona głosami rozmów, dostojna kobieta w wieku bardziej niż słusznym. We włosach nakrytych chustką miała sporo srebrnych kosmyków, a wokół ust i oczu głębokie zmarszczki, poza tym wyglądała krzepko, nosiła się prosto i znać było od razu, jaka to kiedyś była piękność. Uroda nie jest zatem wyłączną domeną młodości, zauważył Nevan z niekłamanym podziwem.
— Matko — Doman ucałował z oddaniem obie jej dłonie. Nadzwyczaj klarowne oczy matrony rozbłysły tkliwością. Odparła mu coś po lechicku i zmierzwiła włosy syna, jak gdyby nadal był małym chłopcem. Przedstawiona Nevanowi, z właściwą sobie godnością przyjęła ukłon, a nawet uśmiechnęła zachęcająco, i bynajmniej nie przeszkodziło jej to w nakłonieniu marudzących wnucząt do umycia rąk. Jedno krótkie, kose spojrzenie wystarczyło, by para urwisów potulnie ruszyła spełnić polecenie, a ich zadowolona babcia bez słowa powiodła dorosłych do stołu.
Kolację jedli wszyscy razem: u szczytu zasiadał Doman, a u jego prawicy macierz, żona, Mściwój i Radomir. Z lewej usadzono Nevana, który jako gość miał prawo wieczerzać obok gospodarza, za nim zarządca Szczęsny – przeuprzejmy człowiek, choć z łaciny nie chwytał ani słowa – dalej jego żona i parobek Czcibor. Rozłam społeczny jakoś nie przeszkadzał nikomu w raźnej rozmowie.
Jak równy z równym, skonstatował mnich, rwąc sobie kawałek chleba. Pysznego, należy dodać. Żywił coraz większą sympatię do kniezia i jego domostwa. W tych czasach niewielu ludzi spoufalało się ze służbą, a ci tutaj traktowali ich jak członków swojej rodziny. Że też nie ma więcej takich ludzi, wzdychał w duchu, z nimi świat byłby trochę lepszy.
Przez całą kolację, złożoną z czarnej polewki, smacznej, ale niemożliwej do rozpoznania składu, owsa gniecionego z miodem, nazywanego tłóknem, kwaszonych grzybów i sera oraz znakomitego kwasu chlebowego, wzrok Iryjczyka powracał natrętnie do wisiora na piersi Domarada. Wprost nie mógł doczekać się, kiedy pozna nareszcie historię klejnotu, tymczasem gospodarz bezlitośnie skazywał go na męki czekania; nawet gdy kobiety sprzątały ze stołu, Domarad rozmawiał z nim o wszystkim i o niczym, i dopiero po tym, jak żona kazała chłopcom rozbierać się do snu, a parobkowie pożegnali się, nadeszła upragniona chwila.
Usiedli na okrągłych stołkach, tuż obok paleniska z wesoło trzaskającym ogniem. U stóp mieli zapas opału w razie, gdyby płomienie osłabły, a na podorędziu okrągłe gliniane naczynie z miodem.
— Umierasz z ciekawości, prawda? — bardziej stwierdził niż zapytał uśmiechnięty Doman, ale jego uśmiech był wymuszony. Polanin głęboko przeżywał to, co zaraz opowie swemu gościowi.
Z sąsiedniej izby wypadli Mściwój i Radomir, w samych tylko koszulach, i rzucili się ojcu na szyję.
Niesamowite, jeszcze parę godzin temu Doman obdarłby ich ze skóry, a teraz ściskał każdego na dobranoc. On tylko udawał srogiego satrapę. Kochał tę szatańską parę, bo grzechem byłoby ich nie kochać.
— Dobranoc. — Mściwój, wierna kopia ojca, ziewnął i podreptał do łóżka.
— Dobranoc, tatku — wyszeptał Radomir.
Doman pieszczotliwie potargał ciemną czuprynę dziecka.
— Śpij dobrze, synku.
Nevan westchnął nie bez zazdrości:
— Tyle w nich życia.
— Prawda? Nie ma dnia, żeby czegoś nie nabroili.
Śmiali się cicho. Pamiętali dobrze, ile sami napsuli rodzicom krwi w dzieciństwie.
W izbie unosił się balsamiczny zapach palonego modrzewiu.
Po chwili Doman zdjął z szyi łańcuszek. Jego smukłe palce gładziły nabożnie metal i owalny niebieski kamień, znaczyły wgłębienia ozdobnych literek.
— Áine — przemówił cicho. — Tyle lat…
Nevan czekał i taktownie milczał.
— Triada. Trzy złączone razem losy. Przeznaczenie… A w koło plejada wspaniałych ludzi, których nie da się zapomnieć, bo to tak, jakby ich zdradzić, zabić po raz wtóry i obedrzeć ze świętości, na jaką zasłużyli.
Doman zaczął mówić, a wystrój izby, podobnie jak ona sama, znikły. Oczami pamięci widział wyłaniający się z mgieł świtu, jak cudne marzenie, coraz wyraźniejszy, obmywany akwamarynowymi falami szmaragdowy brzeg Zielonej Wyspy, dokąd tęskniła jego dusza…