Poprzedni fragment Następny fragment

aith thú, a hÁine!1 Coraz lepiej! Teraz szybciej, piruet i ciach! Ha, ha! Doskonale.

Ubrana w zawiązaną w pasie, zgniłozieloną wełnianą tunikę i opięte skórzane spodnie, dziewczyna, opuściła trzymany miecz. Wbiwszy go na sztorc w darń, zdjęła z głowy sięgający połowy twarzy, okrągły hełm z otworami na oczy.

Lugaid, jej mistrz, kiwał z uznaniem dla umiejętności uczennicy.

— Jesteś prawie tak dobra, jak twój ojciec. Dermott miał taki sam temperament i zawziętość, ciągle mnie zaskakiwał. Nie miał sobie równych.

— Widocznie miał — skomentowała sucho. — Inaczej żyłby do dziś.

— Żyłby, gdyby zdradzieckie ostrze Wikinga nie ugodziło go od tyłu.

— Nienawidzę ich z całej duszy! – Policzki Anyi nabiegły krwią. — Kiedy wreszcie uda nam się wypędzić ich z naszej wyspy, Lugaidzie?

Zaczynający się starzeć Celt, wysoki jak dąb i silny jak tur, schował swój miecz do inkrustowanej srebrem pochwy. Nosił długą do ramion, brunatną grzywę, a na niej opaskę z grubego skórzanego rzemienia. Oko miał nadal uderzająco błękitne. Jedno, bo drugie, znacznie bledsze, okrywało mu bielmo. Kiedyś ten znamienity woj, który swojego czasu szkolił dorastającego ojca Anyi, musiał być bardzo przystojnym mężczyzną.

Lugaid Mac2 Arán, mistrz fechtunku. Dzięki rozległej znajomości technik walki, gorącemu sercu i życiowej mądrości starego wiarusa, urastał w oczach młodych wychowanków do rangi półboga, a w sercu munsterskiej księżniczki zajmował szczególne miejsce.

— Jeżeli plan księcia Kevina się powiedzie, nastąpi to już niebawem. Klucz tkwi w jedności, dziecko. Klany muszą się zjednoczyć.

— Pytanie tylko, czy zgodzą się walczyć pod koroną Leinsteru — martwiła się Anya, klepiąc w zadumie grzbiet swojego kasztanowego wierzchowca. — Znasz ich, oboje znamy. Jak na razie do sojuszu przystąpiły dynastie Mumhain i klany z rejonów dolnej Sionny.3 To o wiele za mało.

— Za mało — zgodził się Lugaid. — Nie zaprzątaj sobie tym jednak głowy. Zostawmy sprawy w rękach Kevina i Brendana.

Brendana. Mojego narzeczonego, pomyślała odruchowo.

Starszy brat jej przyszłego męża, Kevin, wziął na siebie ogromną odpowiedzialność; postanowił zjednoczyć wszystkie królewskie prowincje do walki z najeźdźcą, co było zadaniem bardzo trudnym ze względu na dzielące kraj od wewnątrz waśnie. Irlandia miała już wprawdzie swego „arcykróla”, Máela Sechnailla z Mide, zdziwaczałego samotnika, który miał na pieńku ze wszystkimi dynastiami panującymi w kraju, nie akceptującymi jego zwierzchności, i w związku z tym jego władza była dość powierzchowna i na wyrost.

Kevin, sukcesor południowego Leinsteru, w dość szybkim czasie zjednał sobie Munster i graniczące z obiema prowincjami Osraige. Mimo tego, iż był zrodzony w konkubinacie, cieszył się poparciem wszystkich, którzy choć raz mieli okazję się z nim zetknąć. Młodemu władcy marzyła się niepodległa, scementowana ojczyzna z jednym władcą na czele. I nie chodziło mu bynajmniej o jakiś czczy tytuł. Kevin pragnął jedności, pokoju i dostatku dla kraju, którego dobro zawsze leżało mu na sercu.

Ideały księcia, jego charyzma, nieprzeciętna odwaga, mądrość i ujmujący charakter, każdego wprawiały w osłupienie. Ale też każdy łatwo dawał zaszczepić w sobie cząstkę tego marzenia. Sama Anya była gotowa umrzeć za przyszłego szwagra.

Pogrążona we własnych myślach, nie zdawała sobie sprawy z tego, że mistrz uważnie przygląda się jej spod ciemnych, krzaczastych brwi.

Dobry Boże, myślał Lugaid, ile w tej dziewczynie iskry! Odkąd sięgał pamięcią, a znał ją od dawna, Anya starała się dorównać ojcu w walce. Jakby na przekór własnej płci, która coraz częściej dawała o sobie znać, obdarzając ją nowymi przymiotami ciała i ducha, właściwymi kobietom. Ona i Maeve praktycznie wychowywały się razem, a trudno było Lugaidowi wyobrazić sobie dwie bardziej różne osobowości, dwa tak skrajne przypadki usposobienia. Kiedy na ubóstwiającą ojca Anyę spadła wiadomość o jego śmierci, ten jej stan, ta zawziętość, pogłębiły się, zamiast – jak można było oczekiwać – ustąpić naturalnej, niewieściej rozpaczy.

Anya, zawsze chadzająca własnymi utartymi, sobie tylko znajomymi szlakami, wraz z ojcem straciła jedyną mocną więź ze światem; na oparcie w matce, nadwrażliwej, nie rozumiejącej niespotykanej natury córki osobie, liczyć nie mogła, ponieważ pani órlaith była za bardzo zajęta pielęgnacją własnej żałości, by dzielić ją razem z córką.

Prawdę mówiąc, zawsze były sobie obce. Łącznie matka Anyi urodziła czworo dzieci, w tym jednego syna, ale tylko Anya, druga z kolei, okazała dość woli, by żyć. Dermott od razu zapałał miłością do dziecka, ale órlaith pogrążyła się w żalu i chyba nigdy nie wybaczyła jej, że nie jest upragnionym dziedzicem, a tylko dziewczyną, która nie przedłuży linii Nolanów. Anya, co było do przewidzenia, bez reszty oddała się kultywowaniu pamięci ojca i szlifowaniu umiejętności bitewnych, jednocześnie żyło w niej tyle wesołości, tyle spontaniczności i sympatii do ludzi, że nie stoczyła się duchowo i nie zamknęła całkiem w sobie. Szczególnie ostatnio odżyła, odkąd Kevin z Laighin zamigotał niby ostatni ogarek nadziei dla Irów i niejako wżeniał się w klan Nolana.

Anya żywiła do niego ogromny podziw graniczący z uwielbieniem, jednak niczego od niego nie oczekiwała, wiedziała, że Leinsterczyk szaleje za jej kuzynką, Maeve. Lugaid mógł śmiało twierdzić, że za oczarowaniem Anyi królem nie kryło się nic więcej, nawet jeśli ona uważała inaczej.

Biedactwo, jak gdyby zacięła się wewnętrznie i nie potrafiła na nikogo przelać zalegających w niej pokładów uczuć.

A w ogóle, to Anya wcale w urodzie Maeve nie ustępowała, nie szkodzi, że nie oślepiała nią już z daleka. Była… autentyczna. I właśnie to mentor poczuwający się do roli rodzica cenił w swej wychowance najbardziej. Całą duszę miała odzwierciedloną na twarzy, kiedy popadała w chwilę zadumy, jak teraz, i dlatego Lugaid tak lubił ją wtedy obserwować. Lecz, ku swemu rozczarowaniu, nigdy nie zdołał rozgryźć jej do końca i wątpił, by kiedykolwiek komuś się to udało.

Nagle ściągnęła brwi.

— Słyszałeś?

Niedaleko ktoś wrzeszczał i przeklinał w obcym języku, a przeciągłym echem niósł się szczęk stali. W Anyę z miejsca jakby diabeł wstąpił.

— To Wikingowie! — wykrzyknęła obcesowo.

Porwała miecz i zanim jej preceptor pojął, co się kroi, wskoczyła na swojego kasztanka.

— Anya! Stój! — krzyczał Lugaid, dosiadając własnego, siwego ogiera. Ścigał dziewczynę, wieszając psy na nieujarzmionym temperamencie całego klanu Nolana.

Nieustraszona wojowniczka wypadła spomiędzy drzew, a jej oczom ukazał się nietypowy obraz: wysoki, młody mężczyzna w niewolniczych łachmanach, zmagał się z dwoma byczymi, lepiej uzbrojonymi przeciwnikami. Jakoś mu szło, ale wyraźnie widziała, że długo tak nie pociągnie.

Popędziła konia ku jednemu z oprawców, po czym skoczyła na niego, przygważdżając masywne cielsko do ziemi. Zaskoczony, nawet nie westchnął, gdy iryjskie ostrze przebiło mu kark. Niewolnik tymczasem, wykorzystując zamach przeciwnika, ciął pod pachę. Wiking kwiknął, zachlapując wszystko do okoła krwią bryzgającą z rozciętych arterii. Wił się agonalnie, zagrzebując w poszycie, aż wreszcie – na równi z nadjeżdżającym Lugaidem – znieruchomiał.

Młodzieniec odrzucił zbroczony miecz. Anya wytarła swój o trawę i stanęła z nim twarzą w twarz.

Z miejsca oszacowała, że w tym człowieku tkwi coś wyjątkowego i intrygującego.

Oblicze miał podobne rzeźbom z marmuru i równie kamienne, co nieprzeniknione. Czarny, regularny rysunek pełnych wyrazu brwi pod wysoko sklepionym czołem, jeszcze bardziej pogłębiał posępny wygląd głęboko osadzonych oczu, ciemniejących w złocistobladej, wynędzniałej twarzy o wysokich kościach policzkowych i ostrym podbródku, niczym dwie bezdenne studnie. Paradoksalnie, owa wyrazistość rysów, dodatkowo zaostrzona poprzez długotrwałe wygłodzenie, nadawała obcemu otoczki niesamowitości, jakby ten wyszedł wprost z iryjskich baśni i był jednym z legendarnych bohaterów, a nie tylko wikińskim jeńcem, który szczęśliwym trafem zbiegł z niewoli. Anyi jego powierzchowność z miejsca przypadła do gustu; gdyby nie zacięte usta i jakaś nieprzejednaność, bijący od niego chłód, uznałaby, że jest piękny. Ale głupio wierne ideałowi, jakim był dla niej Kevin, serce, odrzucało wszelki zachwyt. Do nieznajomego żywiła współczucie, ale też trudną do zdefiniowania sympatię. Poczucie więzi, która jeszcze nie została nawiązana.

Án labharann tú Gaeilge?4 — zadała mu pytanie, ale nie zrozumiał, wobec czego spróbowała po łacinie.

— Dzięki za pomoc, panie — przemówił z wyraźną znajomością języka.

— Panie? — roześmiała się dźwięcznie. Na oczach zdębiałego człowieka zdjęła hełm, pozwalając, by długi, złotobrązowy warkocz spłynął jej wzdłuż ramienia.

— Jesteś kobietą!

— Od urodzenia — potwierdziła wesoło. — Zwę się Anya z klanu Nolana, córka Dermotta O’Nuallain, diuka Munster. A to mój mistrz, Lugaid Mac Arán.

— Doman, syn Radomira, kniezia z Polonii. Jestem Słowianinem. — Ciemnowłosy skłonił się na tyle, na ile pozwalał mu jego rodowód.

Długo mu się przyglądała. Wnikliwie, ale nie bez życzliwości.

— Słowianin — jakby smakowała to słowo. — Jesteś pierwszym, jakiego spotykam. Dlaczego ci tutaj — trąciła jedno z ciał czubkiem buta — chcieli cię zgładzić?

— Uznali, że stanowię dla nich zagrożenie, wiedzieli, że mnie nie wytresują ani ciężką pracą, ani upokarzaniem, ani batem. Jarl Sigurdsson kazał się mnie pozbyć.

Drobne ciało wojowniczki zesztywniało.

— Czy to znaczy, że do Báile átha Cliath przybyły nowe zastępy?

— Dziś w południe.

— Na Lugha! Jak wielu? — dopytywała się.

— Co najmniej dwustu. Acz mamy już dwu z głowy — dodał natychmiast Doman, z uwagą przyglądając się postaci Iryjki.

Anya mogła mieć co najwyżej osiemnaście lat i była nieduża. Nie, poprawił się zaraz, jak na kobietę raczej wysoka, to przy nim i przy swoim byczym towarzyszu wyglądała tak niepozornie, zaś iluzoryczne wrażenie pogłębiała delikatna budowa ciała i po dziecinnemu niewinna buzia. Iryjka była wyprostowana jak trzcina, smukła i wytrzymała, o czym przekonał się zaledwie kilka minut wcześniej. Rysy miała czyste, całkiem ładne, choć nie wybitne, i brzoskwiniową, leciutko opaloną cerę. W jej kocich, ogniście zielonych, ocienionych długimi rzęsami oczach, tańczyły złote refleksy. Tym, co przyciągało w niej wzrok, były bez wątpienia niewiarygodnie długie, lśniące włosy w odcieniu złocistego orzecha, grubym warkoczem biegnące za biodro, aż do połowy uda.

Mo chroí5 — Lugaid chrząknięciem przypomniał im o swoim istnieniu. — Należy poinformować króla Kevina o przybyciu posiłków nieprzyjaciela.

— Święte słowa — Anya przyznała mu rację. — Domanie, zechciej dołączyć do nas i pojechać z nami do Dún Darragh6, gdzie stacjonują nasze wojska.

— Z chęcią, bowiem nie miałbym się gdzie podziać. Winienem ci więc nie tylko życie, ale i wdzięczność.

Dosiadła konia.

— Zajmij miejsce za mną, pojedziemy wierzchem. Twoi niedoszli oprawcy wzbudzą niepokój swą długą nieobecnością.

— Jestem tego świadom — odparł i uchwycił się jej talii. Pachniał morską bryzą i słoną wodą. — Pani?

— Anyu — skorygowała spontanicznie.

— Anyu, czemu niewiasta twojego urodzenia para się mieczem?

— Dla ojca. — Wspomnienie kochanych objęć zatętniło jej w piersi potwornym bólem. — On zaczął mnie uczyć, już jako małe dziecko. Dość napatrzył się na bezbronne dziewczęta, które hańbiono, a zaraz potem mordowano z zimną krwią. Pragnął oszczędzić takiego samego losu mnie. Po jego śmierci moją dalszą edukacją zajął się Lugaid.

Doman zerknął z ukosa na potężnego Ira; wydawał się być przyjaźnie nastawiony, aczkolwiek dyskretnie strzegł jak źrenicy oka swej pani. Chłopak czuł, że olbrzym nie zawahałby się zabić go, gdyby choć przez moment dał mu powody do niepokoju o dziewczynę.

Jadąc, podziwiał gęstą puszczę. Przez splątane korony dębów ledwie przebijały się słoneczne promienie, panował tu więc szmaragdowy półmrok. Kto wie, jakie bestie czaić się mogą w chaszczach? Obca wyspa była dla niego zagadką. Poczuł się nagle strasznie wyobcowany, a świadomość, że ojczyzna jest tak odległa, bynajmniej nie polepszała sytuacji.

Gdy wreszcie ostatnie drzewa dąbrowy zostały w tyle, przed jeźdźcami wyrosła imponująca konstrukcja z drewna i łoziny, tworząca otoczony wysokim obwarowaniem fort. Wewnątrz palisady wzniesiono budowlę z szarego budulca, nie łączonego zaprawą, otoczoną z każdej strony pół chatami – pół namiotami, jak gdyby w każdej chwili stacjonujące wojska były gotowe do drogi.


1 Maith thú, a hÁine! (irl.) – "Dobra robota, Anyu!"

2 mac (irl.) – patronimik; w przeciwieństwie do Szkotów, u Irlandczyków przedrostki mac – syn oraz – córka nie oznaczały nazwiska rodowego, które nadmieniano na końcu, poprzedzone wyrazem Ó lub Ua – czyli wnuk.

3 Sionna a. Sinann (dziś Shannon) – główna rzeka Irlandii, przecina ona wyspę niemal na pół.

4 Án labharann tú Gaeilge? (irl.) – "Czy mówisz po gaelicku?"

5 Mo chroí (irl.) – "serdeńko"

6 Dún Darragh (irl.) – "Dębowy gród". Budowle typu dún (forty) budowano głównie z drzewa, rzadziej z kamienia. Analogiczną budowlą był tyn.