Poprzedni fragment Następny fragment

araz się zacznie.

Leżący płasko na ziemi wśród chaszczy, Doman, bacznie obserwował ruchliwą norweską osadę. Czekał.

Wkrótce zapadnie zmierzch, ocenił w duchu. Alejki opustoszeją, gród zapadnie w sen. To będzie odpowiedni moment na kolejny ruch.

Wprawdzie Kevin upoważnił go zaledwie do zwiadu, ale Doman nie zamierzał tracić dobrej okazji, która mogła się więcej nie nadarzyć.

Ona tam jest, rozmyślał gorączkowo, śledząc każdy najmniejszy budynek, jaki miał w polu widzenia. Gdzieś tam, w jednym z domów, trzymają Anyę. Oczywiście, o ile ona…

Nawet o tym nie myśl! Jest cała, żyje i na pewno nieźle daje w kość Sigurdowi. O tak, jarl choćby wyszedł z siebie i stanął obok, nie poskromi tej wojowniczej natury. Nigdy! Dobrze mu tak, łajdakowi, sam się z nim kiedyś osobiście policzysz!

Módl się się za nią, zabrzmiały mu w uszach słowa ojca Lamberta, więc czym prędzej odegnał je od siebie jak natrętne komary i bezszelestnie zaczął czołgać w stronę łozinowego obwarowania.

Jego lekka zbroja z garbowanej skóry nie wydawała żadnego dźwięku, który mógłby zdradzić jego obecność w siedlisku wroga. Cieszył się z tego, zbliżając coraz bliżej do wału.

Wał ten zbudowano na kształt półpierścienia, ponieważ od frontu osadę chroniło morze i zaryte w piach aż po kile drakkary. Smukłe koraby z rozwartymi w bezgłośnym ryku paszczami smoków na dziobnicach przywodziły na myśl baśniowe morskie poczwary, które wypełzły na brzeg w poszukiwaniu ofiar.

Lecz Doman miał inne zmartwienia. Wolał uniknąć konfrontacji z Thorvaldem i jego kompanami, dlatego uznał, że lepiej zrobi zakradając się „od kuchni”.

Powoli, powoli… Tak! Jest już prawie u celu. Dobrze, a teraz biegiem i… padnij! Uff, żaden się nie zorientował. Jakim cudem te bęcwały podbiły pół świata?

Do jego uszu doleciał fragment rozmowy wartowników:

— ...nie bądź świnia, Håkon. Pójdź po kwartkę gorzałki, inaczej zamarzniemy, kiedy znowu lunie. Na Freya1, mam dosyć deszczu i całego tego cholernego kraju!

— Gdyby Sigurd cię usłyszał, sikałbyś po nogach, Ketill — stwierdził towarzysz warty lakonicznie. — Ale masz rację, chmurzyska zbierają się i ciemnieją, może nawet przywleką tu sztorm. Zaraz wracam, spróbuję znaleźć coś na rozgrzewkę.

Idź, kochany, idź, cieszył się Doman w duchu. Idź, jeno nie śpiesz się za bardzo.

Nieboskłon mętniał i nabierał intensywnej stalowej barwy, upstrzonej gdzieniegdzie białymi punkcikami hałasujących mew. Co jakiś czas ostrygojady nurkowały w dół, tam, gdzie fale wymiatały na brzeg wodorosty i muszle skorupiaków. Ptaki unosiły zdobycz wysoko w powietrzu po to tylko, by w odpowiedniej chwili roztrzaskać ją o kamienie i dobrać się do zawartości.

Ledwie Wiking oddalił się na bezpieczną odległość, przyczajony niby żbik, Doman, wymacał ręką najbliższy kamień i cisnął nim w drugiego strażnika.

Oczywiście chybił, o to mu zresztą chodziło: o zwrócenie na siebie uwagi.

— Kto się tam włóczy? — wielkolud skoczył na równe nogi z gotowym do walki orężem. — Wyłaź, kurwi synu, i tak już po tobie!

Czyżby? Uczepiony palisady jedną ręką, chłopak, drugą ucapił się łydki Ketilla i szarpnął, puszczając jednocześnie łozinowe włókno, na którym wisiał.

Obaj runęli w dół, ale Doman był nadzwyczaj zwinny i szybki. Od razu się poderwał i zdzielił leżącego Wikinga po hełmie obnażonym ostrzem.

Krew bryzgnęła z rozłupanej czaszki szkarłatną fontanną; Ketill nie wydał z siebie żadnego dźwięku, oprócz krótkiego, urywanego rzężęnia.

Nie tracąc ani chwili, Polanin chwycił świeżo upieczonego nieboszczyka za nogi i zaczął ciągnąć w stronę gęstych zarośli, tych samych, które kwadrans wcześniej służyły mu za kryjówkę, i tam, śpiesząc się jak nigdy dotąd, wysupłał ofiarę z odzienia. Z braku czasu na gruntowną zmianę ubioru, narzucił na pancerz długą koszulę Ketilla i jego gruby płaszcz z kapturem.

Hełm… Psiakrew, nie powinien był walić w głowę, z hełmu zostało tylko pogruchotane, zapaskudzone żelastwo.

Szybciej, Håkon lada moment wróci i musi zastać kompana na miejscu, bo wznieci alarm i wszystko zepsuje!

Kilka nerwowych ruchów, wyprężeń mięśni i był u szczytu ogrodzenia, na posterunku.

Zdążył!

— Znalazłem! Ten głupi Sven zostawił dzban wina na wierzchu i śpi w najlepsze! Rano będzie się zastanawiał, kto mu go ukradł, he, he. Co ci, Ketill? — zdziwił się Håkon na widok towarzysza opatulonego doszczętnie kiereją, z kapturem naciągniętym na oczy. — Hej, ty, śpisz?

— Ja nie. Ty owszem! — „Ketill” odrzucił tkaninę; błyskawiczny ruch miecza wystarczył, by Håkon jęknął tak, jak jęczy pękająca struna lutni, gdy muzyk zbyt mocno ją napnie, zacharczał, splunął na brodę makabryczną mieszaniną śliny i krwi, i zgasł, nim Doman zdążył kopniakiem zsunąć z klingi bezwładne, przebite na wylot ciało.

Trup walnął o klepisko u stóp palisady z głuchym łoskotem, a tuż obok niego, z lekkością godną rysia, wylądował Doman.

Strzepnął zbrocze zakrwawionego miecza, odebrał Håkonowi hełm osłaniający większą część twarzy, a jego zwłoki umieścił w pozycji wskazującej na to, że ów uciął sobie drzemkę, następnie włożył mu ramię pod kark i nakrył całego obszernym płaszczem, żeby nikt nie dostrzegł rany. Tak długo, jak gruba wełna nie zacznie nasiąkać w widoczny sposób posoką, albo ktoś nie zechce „obudzić” Håkona, mógł się uważać za bezpiecznego.

Nasunął na oczy hełm i tak przebrany śmigał między solidnymi domami wikińskiego grodziska, wtopiony w otoczenie i nie budzący niczyich podejrzeń.

A więc udało mu się, był tutaj. W paszczy lwa.

Z wnętrza domostw dochodziły odgłosy rozmów skupionych grupowo ludzi: rubaszne, charakterystyczne dla solidnie podchmielonych wojaków śmiechy, obsceniczne komentarze, a poprzez tę plątaninę zdań i tematów, ledwie przedzierała się pieśń skalda, którego głos Doman rozpoznał bezbłędnie

Gandalf. Jedyny Wiking, który traktował go po ludzku. Ukradkiem dokarmiał, gdy chłopaka morzono głodem za kolejny przejaw buntu, opatrywał pokryte spękanymi pęcherzami od wioseł dłonie, czasem też służył dobrym słowem, wlewał otuchę w spustoszone zgliszcza serca chłopca.

Sam Doman tak naprawdę nigdy nie odgadł, co kierowało Gandalfem, dlaczego Wiking, wróg przecież, okazywał mu współczucie, martwił się jego losem. Być może stary pieśniarz miał w nosie wojnę i nie pochwalał brutalności współbraci, ani nie uważał, że łupiestwo i zdegradowanie człowieka do zwierzęcia stanowią jakikolwiek powód do dumy. A może po prostu wszyscy artyści już tacy są z natury?

Właśnie teraz Gandalf roztaczał przed słuchaczami wizję, malowany dźwiękami harfy obraz, ilustrujący fragment jednego z najwybitniejszych i najbardziej porywających nordyckich poematów – Sagi o Egilu:

Miecz mój krwawy szalał,
Oszczep, druh mój, świszczał,
Twardo szedł hurm Wikingów.
Bój wydałem bez litości,
Łuny blask nad strzechą,
Zbryzgane posoką trzewia
Kładłem u grodu bram…

Doman znał go doskonale – jeszcze w Birce miał okazję wysłuchać całości. Było to na krótko, zanim Hagard…

Nie, nie wolno mu teraz wracać do tego, rozdrapywać świeżych strupów na duszy, żądza wendetty staje się wtedy straszliwie silna. Jeśli dałby się jej ponieść… Byłby zgubiony.

A jednak Gandalf mógł mu się raz jeszcze przysłużyć… W imię starej znajomości.

Odczekał w cieniu pod chatą, aż skald skończy bajanie i opuści zgromadzenie, zaskoczył starca od tyłu i, zakrywając mu gotowe do krzyku usta, wciągnął w jeden z zaułków.

— Ani mru mru! — syknął po nordycku. — Gandalfie, nie zdradź się, to ja. Doman Polanin.

— Doman! — oswobodzony skald dotykał w ciemnościach twarzy młodzieńca, jakby nie mógł uwierzyć, że to naprawdę on. — Więc żyjesz! Nie zarżnęli cię wtedy, w lesie. Jarl podejrzewał, że napadli was miejscowi i usiekli wszystkich razem. Ale ty jesteś zdrów i cały, o, jakież to dobre siły nad tobą czuwają, chłopcze? — Zaraz jednak przypomniał sobie, gdzie się znajdują. — Po co wróciłeś? Grozi ci tu wielkie niebezpieczeństwo! Uciekaj, póki nikt cię nie nakrył w osadzie.

— To już pewnie niedługo. Gandalfie, potrzebuję twojej pomocy. Raz jeszcze.

Starzec patrzał uważnie na jego oblicze, z jednej strony ocienione, z drugiej rozświetlone dobywającym się z okien chaty blaskiem.

Znał dobrze Domana; duszę tego chłopaka szarpały dwie skrajności, walczyły zażarcie o laur pierwszeństwa nienawiść i wrodzona szlachetność, której lata niewoli całkiem nie zagłuszyły. Światło opromieniało teraz większą część jego twarzy, niż Gandalf widział ostatnim razem, a zatem ktoś podjął się misji wykorzenienia zasianego i umacnianego w nim przez nienawiść zła.

Pooraną zmarszczkami dłonią dotknął ramienia młodzieńca.

— Pomogę ci — wyraził zgodę. — Ale chodźmy stąd, ukryję cię u siebie.

Z nieba lunął deszcz, co było do przewidzenia; obaj mężczyźni zdążyli w porę dotrzeć na miejsce.

Domostwo Gandalfa, pobudowane na samym końcu osady, było małe i skromne, za to emanowało ową wyczuwalną atmosferą, jaka charakteryzuje siedzibę artysty. Może to zasługa uroczego nieładu, a może fakt, iż każda najmniejsza rzecz miała tu swoje własne, zasłużone miejsce. Może. Doman nie miał pewności, nie był artystą.

Najważniejszą zaletę nocowania u Gandalfa upatrywał w tym, iż tutaj nic mu nie zagrażało. Skaldów otaczały specjalne przywileje i nikomu nie wolno było nachodzić ich, ani tym bardziej oskarżać o udzielanie schronienia wrogom. Piewca ludu był nietykalny.

Doman bez cienia obaw odpiął pas z mieczem i ułożył na ławie.

— Zdejmij też zbroję — poradził mu starzec, chowając futerał z harfą do skrzyni, a sam zbliżył się do paleniska. — Zjesz kaszy z omastą?

— Czemu nie — młodzieniec mocował się z rzemieniami pancerza. Rozsupławszy je, ściągnął rynsztunek przez głowę. — Gandalfie — zaczął, siadając przy stole — nie zapytasz mnie, o co chcę cię prosić?

Nałożywszy czerpakiem kaszy do misek, skald odparł spokojnie:

— Jest czas na jedzenie i czas na rozmowy, chłopcze. Posilimy się, a potem dopiero mi wszystko opowiesz.

Ze skinięciem Doman wziął do ręki drewnianą łyżkę.

Miał sprzymierzeńca. Z jego pomocą łatwiej uda mu się wyrwać Anyę z łap Sigurda Krzywonosego.


1 Frey – nordycki bóg płodności i urodzaju, opiekun małżeństwa, bliźniaczy brat bogini miłości Freyi.