Poprzedni fragment Następny fragment

erce Anyi na moment stanęło. Zwróciła blade oblicze na Domana i zrozumiała, że on też wie.

— Żegnaj, Gandalfie! — rzucił cicho i ciągnąc dziewczynę za przegub, ruszył w stronę bramy wjazdowej, gdzie w słońcu południa błyskały groźnie klingi gotowych do ewentualnego starcia wartowników.

— Czyś ty oszalał? — usiłowała przekrzyczeć kakofonię tłumu. Szedł z taką szybkością, że ledwie nadążała, co i rusz potrącając przypadkowego przechodnia. — Stąd nie ma wyjścia!

Gwałtownie przystanął i Anya wyrżnęła o jego plecy. Odwrócił się do niej i wycedził przez zęby:

— Pojmają nas i tak, jeżeli będziemy stać i biernie czekać. Chyba wolałabyś polec w boju, niż dać siłą zaciągnąć do łożnicy Haralda! — To było stwierdzenie, nie pytanie. — A ja ci mówię: wyjdziemy stąd, choćbym miał puścić z dymem ten przeklęty…

— Coś powiedział? — wpadła mu w słowo Anya.

— Mówię przecież, że choćbym miał spalić… — umilkł, zrozumiawszy, że niechcący wpadł na pomysł. Rozejrzał się bacznie, ocenił, jak daleko znajdują się od siepaczy Sigurda. — Idziemy!

Kopniakiem otworzył drzwi jednej z pustych chat i podbiegł do paleniska z kotłem, w którym gospodyni zostawiła gotujący się wywar barwiący z tarniny, zaś Anya znalazła naszykowane do farbowania motki wełny i lnu.

— Łap! — rzuciła mu jeden, a ten, unurzany w płomieniach, zajął się błyskawicznie.

Wybiegli przed chatę, zapalili każdy motek po kolei i zaczęli rzucać miniaturowymi pociskami w strzechy chat.

— Pożar! — wrzeszczał Doman po nordycku, siejąc panikę, co ludzie podchwycili natychmiast. — Iryjczycy! Iryjczycy atakują!

Mimo iż paliło się zaledwie pięć chat, mieszkańcy osady uwierzyli w napaść. Kobiety piszczały, mężczyźni wzięli się za gaszenie ognia, a tropiciele zarzucili poszukiwania i dobyli mieczy.

— Iryjczyk! Tam! — wrzeszcząc opętańczo, Doman wskazał bliżej nieokreśloną osobę w przeciwnym kierunku do tego, w jakim biegli z Anyą. Wojownicy podjęli pogoń za „Iryjczykiem”. Zbliżający się do wrót uciekinierzy, zauważyli w pędzie, jak kilku strażników zeskakuje na ziemię i gromi Bogu ducha winnych, zdezorientowanych ludzi.

Już, już byli przy wysokim ogrodzeniu miasta, ścianie w całości splecionej gęsto z pasm umocnionej gliną łoziny. Niemal jednocześnie wyszarpnęli ostrza z pochew.

Brama była oczywiście dokładnie zamknięta i nie mieli czasu się z nią mocować, skoro lada chwila wróg mógł właściwie ocenić sytuację. Oboje skierowali się więc od razu ku wejściu na strażnicę. Doman ciął zaskoczonego, stojącego u stóp drabiny Wikinga w twarz, rozwalając mu ciemię, policzek i żuchwę.

Dopadł drabiny — tuż za nim na górę wspinała się Anya. Znalazłszy się na szczycie, wciągnął ją do końca i wyszedł na spotkanie rozwścieczonego byka o wytatuowanych bochnach mięśni, tymczasem kręcąca młynka mieczem, Anya, zajęła się nadbiegającym ku niej napastnikiem. Od razu sparowała jego cios, obróciła się płynnie, niemalże tanecznie, i uderzyła dwa razy pod rząd. Pierwszy powstrzymał, drugi liznął jego brzuch. Rana nie była głęboka, ale dość bolesna, by Wiking krzyknął z bólu, odruchowo zginając się wpół. Nie powinien był tego robić. Anya wryła mu klingę prosto w zgarbiony grzbiet. Toczek obsunął się jej na kark.

Usłyszała dobiegające z dołu hałasy i wrzaski typu: To ona, czy Jest tam!

— Doman! — krzyknęła do przyjaciela, który akurat rozprawił się z przeciwnikiem. — Idą po nas!

Cisnął swoim hełmem w skroń wspinającego się do nich Wikinga, który runął z donośnym łomotem prosto na towarzyszy, potem razem z dziewczyną wciągnęli drabinę i przerzucili ją po drugiej stronie ogrodzenia.

— Ty pierwsza!

Kiedy ona gorączkowo schodziła na dół, Doman zaryzykował i, nie marnując czasu, skoczył. Wiedział, co zrobić, aby za bardzo się nie poturbować – od razu po upadku przeturlał się kilka jardów, nim poderwał znowu na równe nogi.

— Pieszo nie uciekniemy daleko! — Anya strąciła drabinę kopniakiem.

Gwizdnął na palcach. Nic. Spróbował raz jeszcze i już miał przekląć konia, że odszedł za daleko, ale wtedy z rżeniem nadbiegł jego gniadosz z białą gwiazdką na łbie.

Dosiedli go dosłownie na sekundę przed tym, jak z napiętymi cięciwami łuków na wiklinowych murach wyrośli prześladowcy.

Cwałujących zasypał deszcz strzał. Lotki świszczały im nad głowami i koło uszu, jedna nawet rozpruła w locie szeroki rękaw Anyi, ale cudem udawało się im unikać zranień, i już, już byli pewni, że dojadą cało do pierwszych drzew, gdy ich koń kwiknął rozpaczliwie. Grot strzały utkwił mu w zadzie.

Doman, wbrew sumieniu, nie mógł pozwolić odsapnąć rannemu zwierzęciu, choć wiedział, że ono nie uniesie ich tak szybko, jak będąc w pełni sił. Ludziom høvdinga co prawda zajmie jakiś czas rozwarcie bramy, lecz istniało zagrożenie, że pościg i tak dopadnie ich w trakcie jazdy do Dún Darragh.

Leśne runo i suche gałązki trzaskały pod końskimi kopytami, liście smagały twarze jeźdźców, drobna zwierzyna umykała przed nimi. Anya ciągle odwracała głowę w obawie, iż są ścigani, nie dostrzegała jednak nic poza drzewami i zaroślami.

Udało się! — miała ochotę skandować. Boże, to niewiarygodne! Uciekli z átha Cliath!

— Nie ciesz się zbyt wcześnie — Doman albo naprawdę czytał w jej myślach, albo wyczuł jej podekscytowanie. — Do naszego fortu jest jeszcze spory kawałek.

Miał rację. Ale coś jej mówiło, że los tym razem im sprzyja. Duchy tego lasu ustrzegą dziecię Erinu, oplotą nogi wikińskich wierzchowców pędami, zwiodą na manowce, skierują na złe ścieżki. Ona i Doman dojadą szczęśliwie do celu. Są blisko. Bardzo blisko.

Nagle cały jej zapał zgasł. Tam, w átha Cliath, został ánorien, a wraz z nim wszystko, w co Anya wierzyła.

W końcu dęby rozstąpiły się, ukazując upragnioną konstrukcję Dún Darragh.

— Otwierać! — chłopak zatrzymał spienionego kasztanka u bram. — Ludzie, otwierać!

— Kto tam? — z otworu w palisadzie wychynęła ruda głowa.

— Anya Ní Diarmaid i Doman Polanin! — odpowiedziała dziewczyna bez tchu.

— Matko w Niebiosach! Pani Anya! I wy, Domanie, żyjecie! Myśleliśmy, że już nigdy więcej was nie ujrzymy!

— Otwierajże! — ponagliła go. — Cudem umknęliśmy jarlowi Sigurdowi, mógł wysłać za nami pościg.

— Już otwieram, słowo! — strażnik zniknął, zwołał ludzi. Ciężkie podwoje skrzypnęły głucho i natychmiast zamknęły się za jeźdźcami.

Dziewczyna zsiadła i nakazała opatrzyć konia, który miał szansę wydobrzeć, jeśli odpowiednio o niego zadbają.

— Pani, zwierzę jest ranne. Nie lepiej od razu je dobić? — zasugerował masztalerz.

— Ani mi się ważcie! — rozgniewała się. — Macie się o nie troszczyć i dobrze karmić. Ten koń ocalił nam życie!

Stajenny stulił uszy i odszedł wraz z ogierem, Anya spojrzała na Domana z mieszaniną uczuć odbijającą się w jadeitowych lusterkach oczu.

— Domanie... Dziękuję ci. Gdyby nie ty…

— Spłacałem tylko mój dług — uciął bez emocji. — I spłaciłem go. Jesteśmy kwita.

Jakiś czas nie wiedziała, co rzec. Nie rozumiała, czemu te oschłe słowa aż tak ją zapiekły.

— Mimo wszystko dziękuję — odparła, ale jej głos utracił ciepłą barwę i ton rzeczywistej wdzięczności.