Poprzedni fragment Następny fragment

krągła tarcza księżyca rzucała mdły blask na świat pogrążony w sprawiedliwym śnie. Tym razem biła od niej dziwna, acz piękna, jasnoczerwona mglista aura.

Gdyby Doman spojrzał w okno wieży, i on zachwyciłby się tak niecodziennym obrazem, leżał jednak na boku i sennie wsłuchiwał w dźwięki nocy.

Na dworze jesienna zawieja szarpała koronami drzew. Poza gardłowo rozbrzmiewającym wewnątrz murów szumem wiatru, w całym opactwie panował spokój. Czasem, gdzieś w trawie odezwała się cykada, czasem jakaś sowa pohukiwała nad jeziorem. Wieczorne psalmy z kościółka dawno umilkły i braciszkowie udali się na spoczynek. Aż do rana nikt nie zajrzy do dzwonnicy.

Był sam i miał dość czasu na zastanowienie się nad sobą.

Sen o pokutnym jesionie coraz częściej nawiedzał go nocami i wywoływał drżenie samym tylko wspomnieniem uczucia dojmującej pustki w bezdennej czeluści, w którą spadał w zawrotnym tempie, a zaraz potem budził go jego własny krzyk.

Zemsta. Cena, na jaką zgodził się bez mrugnięcia okiem, jeszcze nie wiedząc, co przyjdzie mu złożyć na ołtarzu Przeznaczenia. To, co masz najcenniejszego. Ale przecież on nie miał niczego.

Wysoko nad nim, pod kopułą dzwonnicy, czerniało mroczne wnętrze ogromnego dzwonu i ciężkie serce, które budziło go każdego ranka przenikliwym dudnieniem, aż szare ściany konwulsyjnie drżały. Świszczący oddech wiatru tańczył wewnątrz grubej metalowej skorupy i tam ulegał niezwykłemu przeobrażeniu w ulotne, czarodziejskie szepty fletni Pana. Owa magiczna kołysanka działała usypiająco, Doman czuł, jak się odpręża, jak jego troski znikają, bo w ukojonej duszy nie ma dla nich miejsca. Jeszcze trochę, a faktycznie zasnąłby.

Gdzieś na dole, przy wejściu, rozbrzmiały miękkie kroki. Skrzypnęły drewniane stopnie wiodące na piętro.

Odruchowo sięgnął po leżący przy sienniku miecz. Cofnął zaraz rękę, był wszak wśród swoich, pewnie dzwonnik zapomniał czegoś zabrać z wieżyczki.

Ktokolwiek to był, zmierzał wprost do jego izby.

W bezdrzwiowym otworze w ścianie stanęła smukła kobieca postać.

— Anya — zdziwił go jej widok o tej porze.

Uśmiechała się leciutko, zziębnięta, a zarazem rozgrzana żmudnym marszem od jeziora aż tutaj. Jej ciało chroniła opończa w kolorze sepii z grubej wełny, lamowana na brzegach kolorowym celtyckim haftem.

— Mogę? — gdy mówiła, z ust buchały jej obłoczki pary.

— Nawet powinnaś — przesunął się na sienniku, robiąc więcej miejsca. Poklepał derkę. — Kładź się, zanim do reszty cię przewieje i złapiesz jakąś chorobę. Szłaś w taką wichurę cały ten hektar od obozu? Mniemałem, iż masz więcej rozsądku.

Tak naprawdę ogromnie ucieszyła go jej obecność, od bardzo dawna nie mieli okazji pobyć trochę razem, tym bardziej sam na sam. Brakowało mu rozmów z Anyą, ich ustawicznych przekomarzań, przede wszystkim zaś jej empatycznego daru wczuwania się w jego nastrój, kiedy był zły, radosny czy trapił go smutek. Anya bezbłędnie rozszyfrowywała, jakich słów w danej chwili Doman potrzebuje.

— Kiepsko sypiam — szepnęła teraz, oswobodziwszy się z płaszcza. Pod spodem nosiła miękką, skórzaną kamizelkę z praktycznym sznurowaniem, nałożoną na koszulę z samodziału. Koszula ta miała luźne, ściągnięte w mankietach rękawy. Opięte spodnie, z identycznej co kaftanik skórki, uwypuklały kształtne uda i ładnie wygięty tył. — Intuicja podpowiedziała mi, że i ty nie śpisz, dlatego tu przyszłam. Z twojej miny czytam, iż dobrze zrobiłam. — Iryjka była jakaś nieswoja, ale pogodna.

Usiadłszy na brzegu posłania, sięgnęła do butów, zdaniem Domana szytych specjalnie dla niej, ponieważ u żadnego z Irów nie spotkał się z ciasnym sznurowaniem wzdłuż całej długiej, safianowej cholewy.

— Obudziło mnie dziwaczne uczucie — zwierzała się, nadal odwrócona tak, że widział zaledwie jej zgarbione plecy. — A potem... — napięła mięśnie — ...potem ujrzałam księżyc. Krew na księżycu zawsze wróży tragedię.

Rozluźniała gołe palce. Doman wyciągnął rękę, ażeby dotknąć jej ramienia, ale akurat wtedy podniosła się odłożyć buty. I swoje, i jego rozrzucone ustawiła w schludnym rządku pod ścianą.

— Musiałam — nie odwracała się — po prostu musiałam do ciebie przyjść.

— Dobrze, że jesteś — odparł autentycznie uradowany, śledząc łapczywie jej ruchy, kiedy się rozbierała. — Dużo ostatnio myślałem o tobie — dodał, zaskoczony, że wyznanie przyszło mu tak naturalnie i łatwo.

Iryjka została w samej koszuli i, przeskakując mrożącą stopy posadzkę, wpadła pod futra.

— Jesteś bardzo ciepły — zauważyła, przysunąwszy się do przyjaciela. Leżał nago, w izbie hulał wiatr i nie było żadnego ogrzewania, a mimo to od ciała Polanina biło intensywne gorąco — miał go dość, by obdzielić ich oboje.

— Na Fafnirze, wiosłując w lodowate sztormy i z jedynym okryciem w postaci łachmanów — wyjaśniał — nauczyłem się czerpać ciepło z własnego wnętrza. Opornie mi szło, początki były straszne, ale zdzierżyłem i od tamtej pory łatwiej znoszę gwałtowne spadki temperatur... Łaskoczesz — zachichotał, kiedy chłodne łydki Anyi musnęły jego nogi.

— O, jak dobrze — zamruczała czując, jak dłonie młodzieńca masażem rozgrzewają jej skórę. — Trochę niżej, kolana. Mmm, nie przerywaj... Wiesz co? — ożywiła się nagle. Ku jego zdumieniu odrzuciła nakrycie i podreptała do swojej opończy. Grzebała we wszytej od środka kieszeni. — Mam — triumfalnie zamachała mu przed nosem małym, skórzanym antałkiem.

Chlupnęło.

— A to cóż znowu? — Doman wyglądał na rozbawionego.

— Grzaniec. — Z powrotem pod futrem, wyciągnęła korek zębami. — Gorące wino z dodatkiem przypraw. Masz tu jakiś kubek?

— Coś takiego! Anya, ledwo cię poznaję. — Kąciki ust go zdradziły. — Oczywiście, chętnie się napiję. Braciszkowie nie pomyśleli, niestety, by wyposażyć mnie w naczynie zdatne do picia.

— Nic nie szkodzi — skwitowała beztrosko. Pociągnęła z baryłki solidny łyk i skrzywiła się nieznacznie. — Ale gorące. Pijemy po równo.


zy teraz powiesz mi, co ci się śniło?

Anya instynktownie odszukała baryłkę. Wino było słodkie, aromatyczne, uderzało do głowy, znieczulało. Jednocześnie zmuszało do refleksji nad życiem. I pod tym względem nie różniło się niczym od reszty trunków, wymyślonych przez filozofów dla innych filozofów. Jakkolwiek filozofia ta nie była tandetna i prosta.

— Ćmy — powiedziała cichutko i Doman musiał ją prosić, by powtórzyła.

Odszukała po omacku jego rękę. Palce miała zimne jak lód.

— Ćmy — tym razem jej słowa brzmiały złowieszczo wyraźnie. — Ćmy o płonących skrzydłach...


yła jedną z trzech ciem, kołujących nad ognistą otchłanią. Trzaskające płomienie kusiły ją, wabiły do siebie, a ona, choć przerażona ich bliskością i żarem liżącym jej skrzydła, czuła nieodparte pragnienie, by się im poddać, rzucić prosto w niszczycielski żywioł, doświadczyć jego magii i samej stać się jego częścią.

Áine, Płomień, Dziecię Ognia.

Morrígan śpiewała nad moją kołyską, nie Áine. Morrígan, Wielki Kruk, Pani Wojny.

Widziała pogrzebowy stos ojca, który nagle ożył i usiadł na katafalku, ale obecność żaru zdawała się nie czynić mu żadnej krzywdy.

Dym ją dusił, czuła, jak wątłe skrzydełka kopcą, podczas gdy z dołu spogląda na nią w morzu płomieni Dermott, dokładnie taki, jakim go zapamiętała, tyle że z oczami pełnymi smutku i okrutnej świadomości czegoś, o czym ona nie miała pojęcia.

Zrodził nas Ogień, Anyu — głos ojca kojarzył się z trzaskiem palonych drew. — A teraz się o nas upomina. Dzieci Ognia żyją krótko i w nim dokonują żywota. Taki już nasz los, córeczko. Nie ma innej drogi.

Tuż obok jedna z ciem zaprzestała walki i runęła w dół niby zapalona strzała, całkowicie ginąc wśród gorejącej purpury i złota. Anya zapragnęła do niej dołączyć, choć wiedziała, że tam czeka ją śmierć, że będzie strawiona i nie zostanie po niej nawet błyszczący pył. Ale nie miała już woli i siły, by dłużej opierać się pokusie. Z ulgą bliską fizycznej rozkoszy rzuciła się w dół.

Ból! Tak strasznie boli, płonę, umieram, trawi mnie ogień... Ginę!

— Sprzedano cię, zdradzono! — krzyczy chór potępieńczych głosów. Wszystko rozpływa się w błogiej nirwanie, nie ma już bólu ni gorąca, nie ma płomieni, są za to dziwne wizje, gwałtowne obrazy...

Bitwa. Zwierzęcy wrzask. Krew. Ánorien! Ánorien błyszczący jak krzyż. Mój Kevin z ranną piersią i oczami, które już nic nie mogą zobaczyć, bo są martwe. Doman o twarzy zmienionej w broczącą krwią maskę, jego rozdzierający serce ryk... tak nieludzki.

Sigurd Krzywonosy! Czy to naprawdę on, czy też raczej jest to demon przybyły z samego dna piekieł? Doman krzyczy, upada na ziemię. I znów zrywa do skoku niczym rozjuszony żbik. Żelazo w dłoni Sigurda mieni się złowróżbnie jak kosa samej Śmierci. Doman, uciekaj, nie walcz z nim... On cię zabije, zabije! Ánorien w rękach Polanina??? Ostrze rdzawe od krwi, wszędzie krew, krew i zniszczenie.

A potem znowu przeszywający ból kąsającego ognia, okrzyk agonii, ten sam, z którym zlana potem obudziła się w swoim namiocie...


właśnie wtedy ujrzałam zza rąbka kotary ten upiorny księżyc.

Na dobrą Mokosz.1 Mimo przeżytego wstrząsu, Doman robił, co mógł, by zatrzeć ślady lęku, który ześliznął mu się po plecach jak jakiś zimny, oślizgły gad. Natychmiast przypomniał sobie własne rozważania, kiedy on i Anya nocowali pod gołym niebem na drodze do Glendalough. Nie mogło być zwykłym zbiegiem okoliczności, że ich umysły tworzyły te same katastroficzne wizje, najwyraźniej łączyły ich silniejsze więzi niż sądził. Zresztą, cóż w tym dziwnego, oboje byli Dziećmi Ognia, najbardziej niszczycielskiego z żywiołów, a ich losy zostały ze sobą ściśle splątane jak... Jak węzły triketry! Triketra ma trzy węzły.

Trzeci węzeł... Kevin?

Nadmiar tak zróżnicowanych dociekań za jednym zamachem był ponad siły Domana, musiał się jeszcze napić. Kiedy pociągał spory łyk z antałka, uderzyła go pewna myśl.

— Anya? A ta trzecia?

— Jaka trzecia?

— Trzecia ćma, mówiłaś, że były trzy.

Dłuższą chwilę zbierała myśli. Lecz w jej wspomnieniach nie było nic o trzeciej uczestniczce śmiertelnych igrów z płomieniami. Na pewno nie spadła, jak dwie poprzednie, tego Anya była absolutnie pewna. Może Ogień ją oszczędził i ocalała? Trudno stwierdzić.

— Naprawdę widziałaś moją rozwaloną twarz? — spytał Doman nieswojo.

— Żyłeś — odpowiedziała zamiast tego Anya i wyjęła mu z rąk wino, aby samej zwilżyć wyschnięte gardło. Desperacko szukała antidotum na swoje koszmary. Były częste, szczególnie odkąd rozchwiał się jej cykl księżycowy. Ile to już dni?

O nic więcej nie pytał, tym bardziej, że jego skóra zaczynała żyć własnym życiem w zetknięciu ze skórą Anyi, a grzaniec już jakiś czas temu rozlał się mu gorącą falą po ciele. Sama Anya też zdawała się odczuwać rozluźniające właściwości trunku. Nie byli pijani, o nie, jednak akurat dziwnym zrządzeniem losu to alkohol zniósł wszelkie bariery, jakie narosły między nimi ostatnimi czasy, pomógł odsunąć w niepamięć dawne nieporozumienia i żale. Byli teraz po prostu parą stęsknionych uczucia bliskości ludzi, bezradnych wobec przeznaczenia, któremu musieli stawić czoło i przyjąć, co im ono miało do zaofiarowania.

W nagłym przypływie szczerości Doman opowiedział Anyi o jesionie, prześladowcy ostatnich kilkunastu nocy.

— To tylko sny — przekonywał siebie i ją. — Tylko sny, Anya, jawa jest teraz. Właśnie tu.

— Tak — wymamrotała zgodnie. — Tylko sny, nic więcej.

Odegnała od siebie przykre myśli i zagadnęła raźno:

— Sny wcale nie muszą być złe. Czasami śnimy nasze marzenia, nawet te, o których nie mamy pojęcia. Zdarza mi się śnić o domu, o tym, że siedzę przy kołowrotku z dzieckiem bawiącym się u moich stóp. Uwierzysz? Ja, która w życiu nie trzymałam wrzeciona w dłoni! — Zachichotała na wspomnienie, jak kiedyś ukryła się w kufrze przed matką, która koniecznie chciała nauczyć ją prząść. — A ty? Czy jest coś, o czym ty marzysz, Doman?

Akurat on nie musiał się długo zastanawiać.

— Chciałbym raz jeszcze zobaczyć mój dom w Polonii. Odnaleźć matkę. Wyjść rano na ganek i ujrzeć przechadzające się opodal żubry. Niczego więcej nie pragnę.

— To życzenie się spełni, zobaczysz. Ja ci to mówię.

Coś w jej głosie sprawiło, że krew w żyłach zatętniła mu żywiej, bowiem dobrze znał ten jej specyficzny ton.

Delikatnie, samymi opuszkami, dotknęła naznaczonej śladami po szwach, świeżej, nadal bardzo wrażliwej blizny, uważając, by nie urazić regenerowanej tkanki. Gdy nie wydał z siebie żadnego dźwięku, powtórzyła zabieg muśnięciem warg. Bez podtekstów. Tym dziwniejsze, że Doman znieruchomiał jeszcze bardziej i wstrzymał oddech, a skok jego tętna był już tak dobrze słyszalny, że mącił donośnym pulsowaniem ciszę izdebki.

Tu już dawno przestało chodzić tylko o banalne, egoistyczne pożądanie, uświadomił sobie z zaskoczeniem. Ta słabość, zależność od drugiej osoby, były dla pełnego dystansu Domana zupełnie nowym doświadczeniem, czymś, dla czego nie przewidział miejsca w swoim samotniczym trybie życia. Wielokroć rozważał, jak to w sobie zdusić, zanim pojął, że wcale nie chce znowu odgradzać się od innych, a już na pewno nie od niej, nie od Anyi, której jego los nie był obojętny. Dzięki niej na nowo uczył się ufać ludziom.

Anya nie protestowała, gdy duża, gorąca dłoń wśliznęła się pod materiał jej koszuli, badawczo, pytająco, prosząc o pozwolenie. Bez wahania wyszła na spotkanie tej dłoni.

Jedną krótką chwilę opadły go wątpliwości.

— Jeśli nie chcesz, to...

— Chcę.

Ich szukające ręce i wygłodniałe usta same odnalazły drogę w ciemnościach.


1 Mokosz – Matka Ziemia Słowian, jedyna bodaj kobieta w całym panteonie.