Poprzedni fragment Następny fragment

asne do niedawna sklepienie nieba mętniało z każdą upływającą minutą za sprawą pierzastych, zbierających się niby zła wróżba, deszczowych chmur. Trudno było przewidzieć, dla kogo oznaczać będą porażkę, a komu wieszczą zwycięstwo w boju.

Kevin Mac Lorcan Ó Muirédaig, Sokół Irlandii, obserwował ze szczytu wzgórza rosnącą gromadę sił nieprzyjaciela.

Właśnie tu, na Sciath Nechtain, Iryjczycy odcięli Wikingom drogę do Munster, tym samym przesądzając o miejscu potyczki. Nordów było wielu, bardzo wielu, lecz ani Harald, ani Sigurd, ani pozostali, nie mieli bladego pojęcia, co synowie Erinu gotują dla nich od przeszło kilku tygodni. Łagodny płaskowyż wprost idealnie się do tego nadawał i spełniał oczekiwania Kevina.

Ale nie to zaprzątało akurat myśli arcykróla. Od dobrych kilku dni rozważał intensywnie słowa swego stryja na temat Maeve i tego, jak powinien z nią postąpić.

Zaledwie dwie doby po tym, jak królowa i jej szwagier wywołali skandal, do namiotu, który Kevin dzielił odtąd z leciwym Cahirem, wkroczył Tuathal z zaciętą miną i oświadczył bez wstępów, że tę kwestię należy rozwiązać raz na zawsze.

— Odpraw Maeve — powiedział z naciskiem w głosie. — Wyślij do klasztoru albo zwróć jej bratu, wszystko jedno, ale ona musi odejść.

Kevina poraziły słowa wuja. Nawet jeśli w głębi duszy wiedział, że są słuszne.

— To nie wchodzi w rachubę. Sam dobrze wiesz, obaj to wiemy, że nie możemy pozwolić sobie na utratę poparcia Munsteru, a dojdzie do tego na pewno, jeżeli każę Feidhlimidowi zabierać swoją siostrę z powrotem.

— Ta bezbożnica nie zasłużyła... — Tuathal urwał w pół zdania i machnął ręką poirytowany. — A tam, to właściwie nie jest aż tak istotne. Drobiazg w porównaniu z tym, iż musisz dać klanowi następcę.

— Po tym, jak skończyła się moja ostatnia próba, zapewniam cię, stryju, iż więcej nie dotknę tej... kobiety.

— Do tego zmierzam — podchwycił Iryjczyk. — Uważam, że powinieneś wziąć sobie nałożnicę, prawo brehonów dopuszcza posiadanie konkubin. Twój ojciec tak uczynił, kiedy okazało się, że jego małżonka nie może donosić żadnej ciąży do rozwiązania. Będziesz zmuszony tolerować Maeve, ale inna urodzi ci potomka...

— ...który całe życie będzie udawadniał, że jest coś wart, jak ja to robiłem. Dopiąłem swego, a mimo to najbardziej zagorzali chrześcijanie, stojący wyżej od innych, wciąż rzucają mi w twarz, że jestem bękartem — wtrącił rozgoryczony Kevin i to, co powiedział, odniosło skutek – Tuathalowi zabrakło argumentów. — A moja matka? Do ostatnich chwil życia nosiła piętno kochanki Lorcana, zamiast należnego jej szacunku matki królewskiego syna. Fakt, iż nie wyszła z gorączki połogowej, nie zmartwił nikogo, poza mną i moim ojcem.

Milczenie, jakie zapadło w namiocie Cahira, Tuathal przerwał pytaniem, co wobec tego Kevin zamierza.

— Myślę, że usłucham twej rady i wezmę sobie inną kobietę pro publico bono.1 Uczynię to, znieważę własną żonę, zrujnuję życie jakiejś innej kobiecie, naznaczę ewentualnego potomka i będę się za to brzydził samym sobą. Trudno, nic innego mi nie pozostaje, prawda? Ważny jest cel, nie środki — uśmiech Kevina nie dotarł do oczu. — Poza tym Maeve nareszcie przestanie kłopotać się o sypianie ze mną w jednym łożu.

— Powiedz — Tuathal Ó Muirédaig ostrożnie cedził słowa. — Powiedz mi, czy ty ją nadal kochasz?

Kevin pomyślał o żonie, lecz jej wyobrażenie mącił mu i zacierał inny obraz. Owionął go leśny aromat konwalii i mchu.

— Nie — odpowiedział przekonany. — Już nie.

Maeve była niczym cudowne marzenie, jak sen, zbyt piękny, by trwać w nim w nieskończoność, bo jeśli człowiek nie ocknie się na czas, rychło zamieni się w koszmar. Liczył, iż ta istota wniesie w jego żołnierskie życie odrobinę delikatności i ciepła, wzruszała go jej bezbronność wobec świata i pragnął ją chronić. Chronić i wielbić po kres swych dni, jak gdyby nie była człowiekiem, a boginią. Musiała być jego! I tu się przeliczył.

Nowe uczucie nie miało nic wspólnego z obsesją, jak w przypadku Maeve, lecz opierało się pewnie na szczerej przyjaźni i wzajemnym zaufaniu, rozwijało tak spokojnie, że dopiero niedawno zdał sobie sprawę z jego rozmiaru.

A jednak wybrał inną, podążył za iluzją, i właśnie dlatego nie żywił do Anyi pretensji o to, że swoje serce oddała innemu mężczyźnie. Zadowalał się jej sympatią i przyjaźnią, bowiem był na tyle rozsądnym człowiekiem, aby rozumieć, iż ten rodzaj więzi jest stokroć trwalszy od najgorętszych namiętności i romantycznych uniesień. Czy byłby zdolny nakazać tej kobiecie, by została jego kochanką, i tym samym zaprzepaścić wszystko, co piękne ich łączyło?

Kocham ją, a przy tym szanuję tak mocno, że prędzej z niej zrezygnuję, niż skażę na hańbę bycia królewską nałożnicą. Skoro nie mogę dać jej obietnicy małżeństwa i ona pragnie innego, pozwolę jej iść własną drogą. Jakkolwiek będzie to dla mnie trudne i bolesne.

Tuż przed wymarszem z Glendalough rozglądał się za Anyą, chcąc się z nią pożegnać. Nigdzie jej nie wypatrzył, a nie miał czasu iść jej szukać, na pewno była zajęta życzeniem powodzenia Domanowi z Polonii. Bo to on, któżby inny, był owym szczęśliwcem, który przewrócił cały świat Anyi do góry nogami. Kevin musiałby być skończonym durniem, aby tego nie odgadnąć.

Wrócił do rzeczywistości i zaciągnął się głęboko powietrzem. Oprócz woni trawy i ziół, uczuł coś jeszcze. Zapach jabłoni? U kresu jesieni??? Nonsens, powonienie płata mu figle.

Nie podejrzewał, że zapach ten towarzyszy wielu z jego ludzi, szczególnie tym, którzy mieli zginąć jeszcze tego samego dnia.

— Królu? Jesteśmy gotowi.

Głos Lugaida Mac Arána otrzeźwił go do reszty. Odwrócił się, aby napotkać podniecone twarze wojowników, których rozsadzał bitewny zapał. Widział nerwowe oblizywanie warg u młodych Irów, dla których miała to być bitewna inauguracja, słabo ukrywane zadowolenie z okazji do bitki; widział ekscytację, zapał i żądzę krwi. Widział też strach przed śmiercią. Nic szczególnego.

— Pamiętajcie, czego was uczono przez ostatnie tygodnie — upomniał najbliżej stojących w nadziei, iż podadzą jego słowa dalej. — Cztery duże grupy. Laighinowie idą za mną, ale podlegają też Tuathalowi Ó Muirédaig oraz Cahirowi Ó Braonáin’owi. Munsterczycy trzymają się swego rí, ponadto mają się słuchać rozkazów Fergusa Ó Nialla i Turlougha Finnegana. Irowie z Osraige, a także ochotnicy z innych ziem, mają nad sobą Argialla Ó Riogan i mistrza Lugaida Mac Arána.

Kevin zajął miejsce na rydwanie, obok woźnicy. W jego ślady poszli Olchobar, Cahir, Fergus i Turlough.

— Walczcie tak, jak umiecie najlepiej — ciągnął arcykról ze spokojem. — Tylko, na rany Chrystusa, trzymajcie się swoich i nie pozwólcie zbytnio od nich odseparować w trakcie walki. Tylko w grupie jesteśmy zdolni wygrać tę bitwę.

Tłum zafalował, wśród wojów rozległ się niski pomruk oznaczający zgodę.

— Irowie z Mumhain ruszają do boju na mój rozkaz. Kiedy dam znać, rozstąpicie się i wówczas na pole wjadą rydwany. Dopiero wtedy, wykorzystując zaskoczenie nieprzyjaciół, przystąpicie do ofensywy. Reszta postąpi wedle komend dowódców.

— Myślisz, że to się uda? — spytał bratanka Tuathal.

— Pojęcia nie mam — odparł Kevin bez zwłoki. — Jedyne, czego jestem pewien, toto, że nigdy wcześniej nie walczyliśmy w ten sposób, i że Bóg jeden wie, czy to zda egzamin. — Nałożył na głowę hełm zwieńczony figurką dzika, po czym sięgnął do rękojeści miecza i odetchnął kilka razy przed bojowym okrzykiem, którym miał dać sygnał do ataku.

— Zaraz się zacznie — usłyszał tuż obok gardłowe mruknięcie Fergusa Ó Nialla. — Rodacy, pora skopać parę wikińskich tyłków.


1 pro publico bono (łac.) – dla dobra ogółu.